– Od godziny szóstej, gdy robi się jasno, już czekają pierwsi pacjenci. Nie przychodzą tu z błahostkami. Z obciętym palcem wraca się z pola do domu, bo pierwsza myśl w głowie poszkodowanego brzmi: nie stać mnie na pomoc medyczną. Do ośrodka zdrowia Sahan’i Maria w Marillac-Tolagnaro przychodzą ludzie w poważnym stanie – o opiece zdrowotnej na Madagaskarze opowiada Olga Figiel.
Nawet osiemdziesiąt kilometrów do lekarza
Niektórzy idą nawet 30-40 kilometrów w jedną stronę. Przychodzą ze swoich domów na wsiach pieszo. Nie mają czym dojechać, bo pacjentami placówki w większości są osoby bardzo ubogie. Z usług medycznych korzystają też osoby zamożniejsze, które ponosząc opłaty za leczenie pozwalają placówce się utrzymać. Siostry, prowadzące ośrodek, nie odsyłają nikogo. Nawet gdy ze względu na brak sprzętu trzeba odesłać pacjenta do szpitala państwowego, to siostry ponoszą koszty – chyba że pacjenta na to stać.
W ośrodku Sahan’i Maria pomoc jest tańsza lub bezpłatna. Ale i tak pacjenci często przychodzą za późno i to się kończy dramatem. Na przykład wtedy, gdy malaria jest przechodzona, bo to nie jest już pierwszy dzień gorączki, ale czwarty czy piąty. Zwłaszcza dzieci są wtedy na tyle osłabione, że liczy się każda minuta.
Kolejki są długie, na kilkadziesiąt godzin stania. Ludzie czekają cierpliwie. Jakie choroby? Malaria, wymagająca podłączenia do kroplówki. Gruźlica, tak zaawansowana, że powiększone węzły chłonne wymagają zabiegów. Poparzenia, rany. Podstawowe problemy zdrowotne na południu Madagaskaru wynikają z niedożywienia. Organizmy, wycieńczone brakiem wystarczającej ilości pożywienia i ciężką fizyczną pracą, częściej zapadają na choroby takie jak malaria, gruźlica i dur brzuszny. A one przyczyną wielu zgonów.
Gdy przyszedł koronawirus
Szybka diagnostyka medyczna ratuje życie: pozwala na szybkie rozpoznanie i wdrożenie odpowiedniego leczenia. Ośrodek Sahan’i Maria codziennie zapewnia opiekę medyczną około osiemdziesięciu osobom. Problemem jest wielkość ośrodka. Projekt rozbudowy obejmuje budowę nowego budynku laboratorium obok już istniejącego dyspenseru medycznego. Lekarze będą mogli diagnozować choroby nie tylko na podstawie objawów i wywiadu lekarskiego, ale również na podstawie rzetelnej analizy laboratoryjnej.
Rozbudowa jest szczególnie ważna w dobie pandemii. W marcu tego roku, gdy przyszedł koronawirus, było bardzo ciężko. Więcej ludzi zaczęło umierać na malarię. Dlaczego akurat w epidemii koronawirusa? Już tłumaczę. Od marca na wyspie jest chłodno, noce są naprawdę zimne, mają miejsce duże dobowe różnice temperatur. Sezon malaryczny zebrał ogromne żniwo. Wraz z zamknięciem miast [przyp. red.: na Madagaskarze lockdown był wyjątkowo dotkliwy: miasta otoczono kordonami, wprowadzono godzinę policyjną, zakaz wychodzenia z domów poza jedną godziną dziennie oraz inne obostrzenia] na południe wyspy przestały docierać transporty. Opatrunki, bandaże, leki, które zwykle przyjeżdżały rejsowymi autobusami, przestały przychodzić. Szybko skończyły się zapasy leków – bo nałożyły się dwa problemy: sezon na malarię i wstrzymanie dostaw. W całym mieście nie było leków na malarię. A jak już zaczęły przyjeżdżać, to nie była to chinina, tylko droższe leki, na które ludzi nie było stać. Były to też leki, których nie można podawać dzieciom. Brakło suplementów i witamin, a przy malarii czy niedożywieniu to bardzo ważne. Można było tylko rozłożyć ręce.
Stracili majątek życia
Brakowało też żywności. Był duży deficyt podstawowych rzeczy – jak olej, ryż, fasola. Najbiedniejszych nie było stać, żeby cokolwiek kupić. Niby prezydent z ministrami ustalili ceny maksymalne, ale to nie dotyczyło prowincji na południu Madagaskaru. Cena maksymalna została ustalona na 700 ariari za puszkę ryżu, natomiast u nas było to 1500-1800. Był to okres przed zbiorami, gdy ceny są najwyższe.
Podobnie był wielki problem z cenami bydła. Ludzie tu hodują kozy, owce i bydło zebu. To stanowi ich zabezpieczenie. Normalnie byk kosztuje milion do półtora miliona ariari. Cielak kosztuje 700 tysięcy. A w dobie wirusa ceny spadły o więcej niż połowę. Za dobrego byka można było dostać tylko pół miliona. Ludzie byli zmuszeni sprzedać bydło, żeby kupić ryż i olej. Z ogromną stratą, oczywiście. Wielu straciło majątek życia.
Splot wszystkich nieszczęść
Koronawirus to splot wszystkich nieszczęść, jakie tu mogły spotkać ludzi. Wprowadzono obostrzenia o bardzo dotkliwych konsekwencjach: zakaz podróżowania, zamknięcie szkół, ograniczenia poruszania się na zewnątrz tylko do określonej pory, zakaz handlu po godzinie 12-13. Każda grupa społeczna miała straty. Ktoś, kto pracuje na targu, tracił pół zarobku. Środki transportu, jak tuk tuki mogły brać tylko połowę pasażerów. Wielu ludzi straciło pracę. Ludzie pracujący na dniówki (np. w rolnictwie, budowlance, ogrodnictwie) nie mieli za co kupić codziennej porcji jedzenia dla rodziny. Jeżeli ktoś nie zarobił tych dwóch tysięcy ariari w ciągu dnia, przez kilka tygodni, to szedł żebrać.
Ogólnie Malgasze od samego początku epidemii poczucie, że to raczej wirus białego człowieka. Że oni, Malgasze, sobie z nim poradzą. I mieli trochę racji, bo w porównaniu do malarii, gruźlicy, duru brzusznego, to koronawirus nie przyniósł – póki co – takiego zniszczenia. Jednak przyniósł jeszcze większą niż dotychczas biedę i inne konsekwencje, których my w Europie nie mieliśmy.
Źródło: Polska Fundacja dla Afryki