Wydaje się, że to niewinne oświadczenie. Wypowiedziane zwyczajnie, bez dumy, zażenowania, po prostu: jestem kobietą. Może nawet zbędne, bo potwierdzające to, co i tak widać. Czy zawsze tak było? No właśnie! To ciekawy wątek. Organizacje kobiece, a zwłaszcza feministyczne, doskonale znają historię ruchu kobiecego. Wiedzą, ile już udało się osiągnąć i co zostało jeszcze do zrobienia, żeby to proste oświadczenie nie niosło ze sobą rzeczywiście zbędnych konotacji, żeby nie dzieliło, nie wskazywało z góry miejsca w hierarchii społecznej. Dla pozostałych, tych, którzy mają to szczęście, że są kobietą albo to szczęście, że są mężczyzną, ale nie zajmują się tą problematyką na co dzień, ta historia przemian świadomościowych, nawet jeśli amerykańska, też może być ciekawa.
"W 1833 roku na spotkaniu założycielskim
stowarzyszenia przeciwko niewolnictwu w jednym z amerykańskich miast, obecne były cztery kobiety.
Żadna z nich nie podpisała deklaracji założycielskiej, ale jedna z nich uzyskała specjalny
przywilej - prawo do zabrania głosu w trakcie spotkania. Mężczyzna uczestniczący w tym spotkaniu
tak zrelacjonował ten fakt:
Innym mówcą była kobieta. Nigdy wcześniej nie
słyszałem, żeby kobieta publicznie zabrała głos. Powiedziała tylko kilka słów, ale były one
wypowiedziane tak delikatnie, tak słodko, a jednocześnie tak zdecydowanie, że każdy słuchając ich,
odczuwał przyjemność… Przeprosiła ona za swoją obecność i za to, że może zostać uznana za
intruza, ale została zapewniona przez przewodniczącego i innych, że to, co powiedziała było
akceptowalne. Ponadto, przewodniczący wyraził nadzieję, że jeśli tylko będzie miała coś jeszcze do
powiedzenia w dalszej części spotkania, nie zawaha się przed zabraniem głosu".