Trwają właśnie konsultacje ustawy o otwartych zasobach publicznych. – Ustawa odpowiada na pytanie, jak w naszym kraju chcemy podchodzić do czegoś, co jest własnością publiczną – jak chcemy korzystać z dzieł, utworów o charakterze naukowym, edukacyjnym czy kulturalnym, które powstają za publiczne pieniądze – przekonuje Małgorzata Steiner z MAiC i zaprasza do wyrażenia opinii na mamzdanie.org.
Małgorzata Steiner: – To jest dość nowatorski projekt, więc naturalne jest, że budzi dyskusje. Najważniejsze jest, że wydaje się, że wiele osób czy organizacji zgadza się co do celu: szerszego udostępniania zasobów finansowanych ze środków publicznych na zasadach respektujących prawa ich twórców, po to by obywatele mieli legalny dostęp do zasobów, które mogą mieć dla nich wartość. Różnimy się, jeśli chodzi o sposoby realizacji oraz proporcje. W dyskusji pada też wiele argumentów, które nie mają podstaw w projekcie. Konsultujemy te propozycje na bardzo wczesnym etapie, od 10 grudnia informujemy o proponowanych zmianach, wszyscy są zapraszani do udziału w dyskusji i liczymy, że padnie w niej wiele merytorycznych argumentów pozwalających nam poprawić projekt. Zależy nam na uwzględnieniu głosu wszystkich interesariuszy – tekst jest opublikowany na mamzdanie.org.pl, informowała o tym strona Premiera, wysyłaliśmy listy do zainteresowanych tematem podmiotów. Każdy może przeczytać tekst. Niekiedy jednak nie rozmawiamy o faktach, ale o emocjach czy obawach, które biorą się z nieporozumień. Oczywiście, to jest zrozumiałe, tak się zdarza. Ale warto przejść jak najszybciej do sfery faktów.
M.S.: – Przede wszystkim zmiany, które planujemy, nie odnoszą się do umów zawartych – z twórcami czy organizacjami – w przeszłości. Nikt więc nie powinien się obawiać, że państwo mu coś zabierze, opublikuje w internecie coś bez jego zgody, bo ani nie ma takiego zamiaru, ani też prawo nie działa wstecz. Ustawa objęłaby więc tylko te dzieła, które dopiero powstaną. To po pierwsze. Druga sprawa, założenia nie dotyczą utworów komercyjnych czy finansowanych ze środków prywatnych, tylko tych, które powstaną, w co najmniej 50% ze środków publicznych. Często są to utwory – badania, dzieła sztuki, materiały edukacyjne, publikacje itd. – które na siebie masowo nie zarabiają i nie będą zarabiać, a przez to, że nie dbamy o zapewnienie sobie praw do ich udostępniania giną w archiwach i mało kto ma do nich dostęp – a szkoda. I po trzecie i najważniejsze – ten projekt założeń nie narzuca żadnego przymusu. Zakłada trzy stopnie otwartości, umożliwia też stosowanie wyjątków w uzasadnionych przypadkach, ale nie zobowiązuje do tego, nic nie wymusza.
M.S.: – Opcja podstawowa polega na udostępnieniu danych zasobów, ale bez możliwości ich dalszej eksploatacji. Każdy więc, gdziekolwiek będzie miał dostęp do internetu, będzie mógł daną publikację oglądać..
Opcja druga, pośrednia polega na udostępnieniu określonych zasobów, ale na licencji częściowo zapewniającej swobodę dostępu i korzystania, np. wprowadzającej wymóg, by eksploatacja nie miała charakteru komercyjnego lub wprowadzająca ograniczenia terytorialne czy ograniczenia dotyczące pól eksploatacji.
Zaś opcja pełna, ostatnia, obejmuje najszerszy zakres wtórnego wykorzystywania zasobów publicznych i polega na udostępnieniu ich na wolnej licencji. Umożliwiałaby ona swobodne zwielokrotnianie, rozpowszechnianie oraz modyfikowanie zasobu (wykonywanie praw zależnych) niezależnie od profilu korzystającego, a także niezależnie od celów, jakim czynności te mają posłużyć.
Takie są te trzy opcje. Ale – co chcę podkreślić – twórcy i organizacje podpisujące umowy z instytucjami państwowymi powinni z tych opcji korzystać, jednak jeśli w jakichś przypadkach mamy uzasadniony interes w tym, by tak się nie stało, można w umowach zastosować wyjątek. Można zastosować embargo. Kłopot w tym, że – i to jest miecz obosieczny – twórcy krytykują projekt wychodząc z założenia, że wyjątków nie będzie, tymczasem krytyka organizacji, które są zainteresowane szerokim udostępnianiem zasobów, wynika z obawy, że wyjątki staną się normą, i nic nie zostanie udostępnione. Jesteśmy więc na styku bardzo różnych interesów. Nic więc dziwnego, że to nie jest łatwa dyskusja, że i jest w niej wiele nieporozumień i emocji.
M.S.: – Wtedy, kiedy zostałby przedstawiony uzasadniony interes. Na przykład, jeśli powstające dzieło byłoby w połowie finansowane przez państwo polskie, a w połowie przez instytucję zagraniczną, która nie chciałaby się zgodzić na takie zasady udostępniania. Wtedy podpisywalibyśmy tradycyjną umowę.
M.S.: – Będą lub nie – w zależności od tego, jaką opcje wybiorą wspólnie instytucja publiczna i twórca czy organizacja. Każdą umowę przecież się negocjuje – nie powinniśmy wychodzić z założenia, że ktoś komuś jednostronnie będzie narzucał warunki. Zarówno instytucja publiczna, jak i grantobiorca muszą się po prostu dogadać. Tak jak to się dzieje teraz, przy finansowaniu wielu różnych działań instytucji pozarządowych i innych instytucji. Czemu zakłada się, że państwo będzie się zachowywało jak krwiożerczy producent komercyjny? Gdyby chciało coś takiego narzucić, to już by, jako grantodawca i finansujący wiele dzieł i działań, to zrobiło.
M.S.: – Ten zarzutu to nadużycie, populistyczne sformułowanie. W projekcie nie ma o tym mowy. Jeżeli twórca porozumie się z instytucją publiczną, na jakich zasadach sprzeda swoje dzieło, to nie mówimy o wywłaszczeniu, ale o negocjacjach i wspólnie ustalonych warunkach umowy.
M.S.: – Przede wszystkim odpowiada ona na pytanie, jak w naszym kraju chcemy podchodzić do czegoś, co jest własnością publiczną –jak chcemy korzystać z dzieł, utworów o charakterze naukowym, edukacyjnym czy kulturalnym; które powstają za publiczne pieniądze Powinniśmy włączyć do procesu finansowania dzieł nauki i kultury moment refleksji nad tym, jaki dostęp państwo powinno zapewnić obywatelom do utworów, które powstają przecież za ich pieniądze, za pieniądze podatników. Nie zawsze powinien to być pełny, otwarty dostęp, ale na pewno dużo częściej niż obecnie, np. tam, gdzie nie wiąże się z większymi stratami dla nikogo, a zyskujemy wszyscy, bo mamy dostęp do czegoś, co inaczej zalegałoby w archiwach.
Dlatego to, co można zrobić, to stworzyć ustawę, która wyznacza pewne ramy określające, jak można z tych zasobów korzystać. Dotychczas instytucje publiczne często podpisywały z twórcami czy organizacjami umowy, które nie były korzystne ani dla tych, którzy dostawali dotacje publiczne, ani dla samych instytucji publicznych. Nie uwzględniano kwestii digitalizacji tych utworów i ich powszechnej dostępności. Ktoś robił na przykład wystawę, na której przez chwilę można było oglądać jakieś dzieła, a potem one znikały, bo wystawę zamknięto, a dzieła zostawały w magazynach i nie oglądał ich nikt. Podobnie z filmami – wiele filmów, jeżeli są w stanie zarabiać, to często przez krótki okres, później leżą gdzieś na przysłowiowej półce w archiwum. Tak samo z książkami, badaniami.
I to właśnie możemy zmienić. Jest bowiem internet, dzięki niemu dzieła nie muszą spoczywać w archiwum czy bibliotece, można je udostępnić. Moim zdaniem bardzo ważne jest, żeby te zasoby były szeroko dostępne. To jest coś, co służy naszemu wspólnemu dobru.
M.S.: – Chcemy rozmawiać z tymi, którzy zgłosili uwagi. Chcemy, żeby przygotowany przez nas projekt ustawy był jak najlepszy. Proponowane założenia precyzują, jak otwarte zasoby miałby się odnosić zarówno do dzieł i prac naukowych, jak i do materiałów edukacyjnych czy dzieł artystycznych. Każde z tych dzieł założenia traktują indywidualnie, bo różny jest ich charakter. Zatem – zapraszam do lektury i konsultacji. Liczymy więc i czekamy na więcej merytorycznych głosów, także takich które pozwolą nam lepiej zrozumieć specyfikę poszczególnych obszarów.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)