Jeszcze na początku 2013 roku szefowie resortu pracy powtarzali, że reforma PUPów pozwoli wykorzystać potencjał organizacji pozarządowych aktywnych w procesie aktywizacji osób oddalonych od rynku pracy. Zapisy przekazanego do Sejmu w połowie listopada 2013 roku projektu Ustawy o promocji zatrudnienia eliminują NGOsy z procesu zlecania aktywizacji poza urzędy pracy. Ale wiele elementów reformy ganią także urzędnicy PUPów – z wielu powodów.
Po szumnych zapowiedziach wiceministra pracy Jacka Męciny, głównego architekta reformy, mogliśmy się spodziewać, że istotna część środków trafiających na aktywizację bezrobotnych zostanie przekazana podmiotom zewnętrznym, w tym organizacjom pozarządowym, które w wielu obszarach są jedyną drogą powrotu na rynek pracy np. dla byłych więźniów, osób po epizodach ciężkich chorób psychicznych czy osób niepełnosprawnych umysłowo. Teraz część z nich bazuje na środkach darczyńców, czasem mają pewne sukcesy w pozyskiwaniu środków projektowych z różnych źródeł, a wsparcie ze środków publicznych, jakie otrzymują, to zwykle kwoty mikroskopijne w stosunku do liczby potrzebujących bezrobotnych. Ustawa miała stworzyć warunki, by środki z Funduszy Pracy trafiały do NGOsów odnoszących sukces aktywizacyjny na zasadzie „pieniądze za efekt”. Oczywiście podmiotów prywatnych nie planowano eliminować ze zlecania aktywizacji poza PUPy – decydować miała po prostu skuteczność, szczególnie ta w wyspecjalizowanych obszarach.
Gdy powstawał ideologiczny szkic ustawy, czyli w czasach, gdy bezrobocie było znacznie niższe niż dziś, w urzędach pracy zarejestrowani byli głównie bezrobotni, których urzędy aktywizowały z trudem, mając do tego relatywnie dużo środków, z których – biorąc pod uwagę okoliczności – sporo się marnowało. Nic dziwnego, że outsourcing procesu aktywizacji wydawał się jedynym rozwiązaniem, a w przypadku grup „najtrudniejszych” jedynym punktem odniesienia mogły być wyłącznie organizacje pozarządowe. Z czasem sytuacja drastycznie się zmieniła: potraktowanie Funduszu Pracy jako rezerwy budżetu przez ministra finansów oraz mocne przykręcenie kurka z pieniędzmi płynącymi na aktywizacje zbiegło się z przyrostem liczby bezrobotnych.
Dziś w niewielu urzędach pracy można sobie pozwolić na rozrzutność i bezmyślność, poprawia się też jakość i skuteczność działań – choćby dlatego, że w PUPach zarejestrowało się wielu ludzi, którzy nie wymagają wieloetapowej aktywizacji. W tej sytuacji nie może dziwić, że na zlecanie usług poza PUP w projekcie Ustawy przeznaczono ledwo 160 mln zł, czyli 3% środków przekazywanych z FP na aktywne formy walki z bezrobociem. Pamiętajmy, że w PUPach brakuje nie tylko ludzi, ale i pieniędzy: aktualnie środków wystarcza jedynie na to, by aktywizacją objąć 15% bezrobotnych! Na razie więc zlecanie będzie można traktować jako kwiatek do kożucha, albo rodzaj ogólnokrajowego badania pilotażowego, bo trudno to nazwać systemowym rozwiązywaniem problemów. Ale jest jeszcze jeden aspekt: zlecanie możemy także traktować jako trening w angażowaniu zewnętrznych zasobów do aktywizowania tych, którzy na skuteczną pomoc w urzędach pracy nie mieli do tej pory większych szans (z różnych względów).
Niestety punkt 4. artykułu 66d z rozdziału 13c projektu nowelizacji Ustawy o promocji zatrudnienia przetrwał kilka kolejnych ewolucji projektu ustawy nietknięty i dalej wskazuje, że podmiotowi zewnętrznemu można przekazać nie mniej niż 200 bezrobotnych. Tego warunku nie spełni chyba żadna organizacja pozarządowa i większość lokalnych agencji zatrudnienia. Będziemy więc trenować współpracę urzędów pracy z dużymi, w dużej części – międzynarodowymi, agencjami. Z wykorzystania potencjału NGOsów, z tworzenia zarodników dalszej współpracy z podmiotami ekonomii społecznej, które mogłyby rosnąć wchłaniając bezrobotnych zagubionych przez nasz system, została prywatyzacja części usług publicznych według klucza czysto ekonomicznego.
Jeśli agencja zatrudnienia otrzyma pakiet oddalonych od rynku pracy bezrobotnych, to którymi zajmie się w pierwszym rzędzie? Tymi, których zaktywizować najłatwiej tak, by osiągnąć wymagany 40-procentowy pułap skuteczności aktywizacyjnej. A to oznacza, że tych „najtrudniejszych z trudnych” od razu spisze się na straty. Wiadomo, że nie zdołamy pomóc wszystkim i to natychmiast – nie ma i nie będzie na to środków. Ale rozproszenie projektów zlecania po wyspecjalizowanych podmiotach mogłoby stworzyć jakiś zalążek nadziei dla tych, którzy do rynku pracy mają najdalej – niezależnie od tego, dlaczego znaleźli się w swoim położeniu.
Wątpliwości budzi oczywiście mechanizm wynagradzania agencji i zwrotu wypłaconych środków w przypadku braku sukcesu, ale jeszcze więcej zdziwienia może generować ustalenie w ustawie narzędzia, które części PUPów nie pozwoli na skorzystanie ze zlecania aktywizacji na zewnątrz. Artykuł 66e pkt 2. mówi, że z takiej opcji mieliby skorzystać wyłącznie te urzędy, gdzie wskaźnik liczby bezrobotnych na liczbę doradców jest o co najmniej 15% większy niż średnia we wszystkich PUPach. Trudno pojąć czemu to ma służyć, skoro przy kwocie 160 mln zł poza urzędy pracy będzie można skierować ok. 14,2 tys.* bezrobotnych z 2,1 mln zarejestrowanych obecnie (0,68%!). Mówimy więc o wybraniu niewielkiej garstki najbardziej potrzebujących – takich można przecież znaleźć w każdym powiecie. A poza tym ustawa nie zmusza dyrektorów PUP do zlecania aktywizacji na zewnątrz, więc trochę trudno znaleźć sens temu ograniczeniu.
Absurdów w ustawie jest więcej. Generuje ona nowe narzędzia i działania, jednak nie zwiększa zasadniczo budżetu i ignoruje fakt, że urzędnicy PUPów wynagradzani są ze środków samorządów. Zwiększa ona liczbę doradców klienta, ale bez zwiększenia na to finansowania, więc będą to ludzie przeniesieni z innych specjalności, najczęściej – z pośrednictwa, co może jeszcze bardziej wydłużyć okres oczekiwania bezrobotnych na oferty pracy (więcej na ten temat nasz portal pisał w wywiadzie z Lechiem Antkowiakiem, zastępcą dyrektora Urzędu Pracy w Warszawie).
Kolejny monumentalny humbug to kwestia profilowania bezrobotnych. Idea z założenia jest prosta i logiczna: podzielmy bezrobotnych na trzy grupy w zależności od oddalenia od rynku pracy, by wiedzieć, komu ma sens podsuwać oferty pracy, kogo szkolić, a kto wymaga dodatkowych działań, bo nie jest gotowy, by pójść do pracy (co nawiasem mówiąc jest sprzeczne z obowiązującym prawem, bo bezrobotny zarejestrowany powinien być z definicji gotowy i zdolny do podjęcia zatrudnienia!). Trudno temu pomysłowi coś zarzucić – do chwili, gdy zdamy sobie sprawę, że profilować muszą doradcy klienta. Nawet po zwiększeniu ich liczby na jednego będzie przypadało przeciętnie blisko 900 bezrobotnych na doradcę, a w niektórych powiatach będzie to grubo ponad 1000. To oznacza, że doradcy albo będą głównie profilować, zaniedbując dalszą pracę z podopiecznymi, albo będą profilować po łebkach. Będziemy więc mieli lepiej opisanych i zdefiniowanych klientów urzędów pracy – ale zabraknie sił, by coś z tej wiedzy bardziej widocznego wynikało…
„Prowadzimy pilotaż profilowania bezrobotnych. Żeby zrobić to dobrze naprawdę potrzeba czasu. Ale najśmieszniejsze jest to, że według zaproponowanej nam metodologii nikt z kilkuset bezrobotnych nie trafił u nas do trzeciej grupy najbardziej oddalonych od rynku pracy” – zżyma się anonimowo kierowniczka z PUPu na Mazowszu. Dodaje także, że deprymujący jest fakt, że taki wynik uzyskano stosując „tę właściwą” metodę profilowania – w ramach badania pilotażowego realizowanego w trzech województwach w wybranych powiatach zastosowano dwie różne formuły analizy oddalenia bezrobotnych od rynku pracy, ale tajemnicą poliszynela jest, że zwycięzca tego konkurencyjnego porównania metodologii jest znany od początku…
„Opiniowałam kilka wersji Ustawy i z dziesiątków – ba, setek! – moich uwag MPiPS zareagowało i w końcu uwzględniło jedną. Jedną! Trudno nie mieć wrażenia, że ministerstwo nas nie słucha…” – komentuje specjalistka z innego z mazowieckich Powiatowych Urzędów Pracy. Ministerstwo ignoruje krytyczne głosy urzędników, ale ci nie mogą na to wiele poradzić, nie mając możliwości podejmować otwartej wojny ze słabościami projektu, który jest idée fixe wiceszefa resortu pracy.
Za to organizacje pozarządowe, szczególnie te zajmujące się aktywizacją, choć niezrzeszone i słabo zorganizowane, powinny spróbować kopać się z koniem. Zdumiewające zapisy dotyczące zlecania aktywizacji, które – jak wielu wierzyło – powinny ulec zmianie, a które jednak w projekcie przetrwały, mogą oznaczać wręcz krok w tył w przypadku współpracy między PUPami a NGOsami. Jeśli obuduje się dokumentami i procedurami proces outsourcingu takich usług i wyrzuci organizacje pozarządowe poza nawias, zniknąć mogą nawet te pierwiosnki współpracy, w której niejednokrotnie dyrektorzy urzędów ryzykują, naginając przepisy, byle tylko pomóc grupce potrzebujących, którym inaczej pomóc nie sposób. Celem powinno być jak najskuteczniejsze działanie i danie nadziei wszystkim pozbawionym pracy. Ale ostatecznie wygrywa pieczątka i formularz w trzech kopiach.
Nawet, jeśli na tym etapie szanse zmiany projektu ustawy są niewielkie, warto o tym pisać, wywierać presję, domagać się tłumaczeń i stawiać opinii publicznej pytanie: czy jeśli już reformujemy usługi publicznych służb zatrudnienia, to czy wolimy prywatyzację i wzmocnienie największych graczy na rynku, czy też uspołecznienie i wzmacnianie np. ekonomii społecznej. Minister Jacek Męcina dokonał wyboru za nas.
PS Delegaci FISE wraz z przedstawicielami kilku innych organizacji pozarządowych dzielących w środowisku pozarządowych instytucji rynku pracy od pewnego czasu zabiegają o spotkanie z wiceministrem Jackiem Męciną w celu przedstawienia opinii środowiska na temat najważniejszych i najkrytyczniej ocenianych zapisów Ustawy. Póki co nieznany jest nawet termin takiego spotkania.
- Liczba z uzasadnienia najnowszej wersji Ustawy. W wystąpieniach publicznych Jacek Męcina informuje, że zleceniu aktywizacji na zewnątrz mogłoby podlegać 20 tys. bezrobotnych. Wcześniej w dokumentach i wypowiedziach oficjeli resortu pracy pojawiała się liczba 16 tys.
Źródło: FISE