Ostatnia kampania prezydencka Baracka Obamy w USA pokazuje, jak skuteczny może być internet w budowaniu kontaktów polityka z obywatelami. Czy użycie dzisiejszych możliwości internetu przez polityków zwiększy poziom zaangażowania obywateli w sprawy publiczne? A może jest to jedynie nowa odsłona marketingu politycznego?
Internet daje dziś użytkownikom coraz większe możliwości
integracji i interakcji. W sieci dominują serwisy, w których
podstawową rolę odgrywają treści tworzone przez użytkowników -
różnorodne materiały audio-video i linki, którymi dzielą się i
wymieniają internauci, a także liczne portale społecznościowe i
blogi (to tzw. Web 2.0).
Gdy Obama wybrał senatora Joe Bidena na kandydata na
vice-prezydenta, sztab najpierw poinformował o tym zwolenników
Obamy wysyłając im sms-y, a dopiero potem informację tę
podano mediom tradycyjnym (gazety, telewizje).
Barack Obama zebrał na kampanię wśród internautów ponad 500 mln
dolarów. Co symptomatyczne, większość tej sumy pochodziła nie od
bogaczy, lecz z datków „zwykłych” Amerykanów. Nie wpłacano dużych
kwot - średnio po 80 dolarów. Celem sztabu było zebrać datki od jak
największej ilości osób, a nie jak największe kwoty. Dlatego np.
każdy, kto wpłacił choćby najmniejszą kwotę - a nie tylko ci,
którzy wpłacili rekordowo duże kwoty - miał szansę wygrać kolację z
Obamą. Dzięki temu nawet ci, którzy dali po kilkanaście dolarów
czuli, że ich gest ma znacznie.
Co ważne, gdy Obama wygrał wybory i objął urząd Prezydenta
Stanów Zjednoczonych, nie zawiesił kontaktów on-line z obywatelami.
Gdy Obama był prezydentem-elektem (do czasu zaprzysiężenia)
funkcjonowała interaktywna strona www.change.gov, na której
obywatele mogli dzielić się swoimi uwagami, komentarzami,
pomysłami. Aktualne przemówienia prezydenta można oglądać na kanale
You Tube. W marcu prezydent zdecydował, że odpowie na pytania
dotyczące kryzysu gospodarczego przesłane przez internautów
(przyszło ich ponad 100 tys - wybrano najpopularniejsze). Obama
wciąż korzysta ze swojego słynnego Blackberry, urządzania
pozwalającego na ciągły dostęp do Internetu - bo jak tłumaczą jego
współpracownicy chce być nadal w kontakcie ze zwykłymi ludźmi. O
roli, jaka obecna administracja przykłada do internetu świadczy
fakt, że w Białym Domu działa pierwszy w historii specjalny zespół
do spraw nowych mediów.
Narzędzia internetowe pozwoliły zbudować silne więzi miedzy
prezydentem a jego zwolennikami. Politycy mogą też wykorzystywać
jej potencjał do budowy relacji między samymi obywatelami, wewnątrz
społeczności. Krytycy uważają, że wzrastające użycie internetu w
kontaktach polityków z obywatelami to jedynie nowy rodzaj
marketingu politycznego. A jednak nie da się zaprzeczyć, że
sztabowi Obamy udało się autentycznie zaangażować miliony
zwykłych ludzi w kampanię, wyzwolić ich energię i zaangażowanie w
sprawy publiczne, zmotywować do poświęcenia czasu jako
wolontariusze lub wpłacenia niewielkiej kwoty, a w końcu wzięcia
udziału w wyborach. Efekt: zagłosowało na niego 69 mln osób. Jeśli
jest to realna zmiana w relacjach polityków i obywateli, to pytanie
brzmi, czy da się to przenieść na grunt innych krajów? Czy możemy
spodziewać się podobnym zmian w następnej kampanii prezydenckiej w
Polsce? Niska frekwencja w wyborach jest problemem polskiej
demokracji od lat. Czy dzięki użyciu nowych mediów uda się
zmobilizować większą liczbę głosujących? Sceptycy podkreślają, że w
Ameryce istnieje silna tradycja dobrowolnego zaangażowania w
kampanie wyborcze. Mówiąc krótko, zwykli Amerykanie zawsze
angażowali się w kampanie prezydenckie, i tym razem - bez
względu na to, czy internet zostałby użyty w takim stopniu czy nie
- i tak by się zaangażowali. A polskie społeczeństwo jest wyjątkowo
pod tym względem bierne. Już okazji następnych wyborów
prezydenckich i parlamentarnych przekonamy się czy w Polsce któraś
z sił politycznych zrobi podobny użytek z najnowszych narzędzi
internetowych jak sztab Baracka Obamy.