Na Pradze co niedzielę przez lato na nowo rozbrzmiewały stare miejskie i wiejskie szlagiery i melodie taneczne – m.in. fokstroty, polki, sztajerki, tanga, walce, a także mazowieckie oberki, kujawiaki, polki i walczyki. Do Warszawy wróciła przedwojenna i powojenna tradycja.
Wtedy mówiło się popularnie „idziemy na Dechy”, bo to były tańce
na deskach. Kto miał kawałek ziemi, kawałek ogródka, ustawiał
podest z desek, żeby ułatwić tancerzom skakanie. To były potańcówki
bardzo powszechne i popularne w całej Polsce, a szczególe w
Warszawie podczas ciepłych letnich dni. Współcześnie ogródek należy
do dzielnicy Praga Północ. Od jednej z firm jest wynajmowany
profesjonalny parkiet taneczny razem z namiotem.
Tańcząca para nad Wisłą
Autorem pomysłu jest Piotr „Ojciec Pio” Zgorzelski, który już
takie Dechy uskuteczniał, ale były to potańcówki jednorazowe,
m.in.. w Muzeum Powstania Warszawskiego, w ogrodach Frascati na ul.
Foksal a także na obchodach Dnia Ziemi na Polach Mokotowskich. W
tym roku po raz pierwszy są to cyklicznie imprezy – 10 spotkań od
końca czerwca do końca sierpnia.
Z mapy stolicy znika warszawski folklor. Znają go starsi
ludzie, którzy umierają albo są coraz starsi. Nie przekazują
tradycji z pokolenia na pokolenie. Chcemy przywrócić Dechy
Warszawie, aby to przestało być coś nadzwyczajnego i egzotycznego.
Przyświeca nam cel, aby wskrzesić warszawską muzykę i warszawski
folklor miejski. Wydaje mi się, że wpisujemy się w jakiś
ogólniejszy trend, bo widzę, że warszawskie klimaty miejsce znowu
zaczynają być modne, szczególnie młodzi ludzie zaczynają się tym
interesować. – mówi Piotr.
Pierwszy raz o Dechach usłyszałam kilka lat temu, kiedy w
metrze warszawskim była wystawa starych fotografii z archiwów
warszawskich, które dokumentowały życie społeczne, rozrywkę i tam
było właśnie kilka fotografii poświęconych Dechom. Z tamtych czasów
pochodzi taka słynna fotografia przedstawiająca tańczącą parę nad
Wisłą. Osobą, która entuzjastycznie się do tego odniosła i mnie
wspierała, była moja mama. Powiedziała, że staje jej przed oczami
cała młodość na wspomnienie Dech. – opowiada Kasia Lindner
współorganizatorka z fundacji Scena Lubelska 30/32.
Bal na Gnojnej
Piękne niedzielne popołudnie. Na skwerze przed kamienicą przy
ul. Lubelskiej 30/32 mnóstwo ludzi. Tańczą, śpiewają, siedzą i
patrzą. Atmosfera radosna i spontaniczna. Nie ma tutaj
charakterystycznego dla Warszawy plastiku, sztuczności ani
pozerstwa. Wstęp jest wolny. Grają kapele, które bardzo różnią
się repertuarowo, ale jest zestaw tych samych hitów, które się
przewijają zawsze, tj. „Bal na Gnojnej”, „Panna Andzia”, „Zimny
drań”, „Rzuć blagę, chodź na Pragę”. Tu akordeon, tam
kontrabas.
Wystarczy spojrzeć na ludzi, którzy tutaj przychodzą. To są
osoby, które bardzo takiej rozrywki potrzebują. Spotykamy się z
wyrazami dużego uznania i sympatii. Mieliśmy też sygnały, że to
obciach prezentowanie folkloru. Ale jeśli komuś to nie odpowiada,
to niech nie przychodzi. – ucina Kasia.
Dla takiej młodzieży jak my
Baliśmy się, że pierwsze Dechy nikt nie przyjdzie – przyznaje
Kasia Lindner.
Tak się nie stało. W tej chwili przewija się między 400 a 500
osób od 16 do 21. Najwięcej w godzinach17 a 19.30. Nawet trawniki
są zajęte, murki wokół piaskownic, piaskownice i karuzele. Jest
mały plac zabaw. Przy wejściu zaczepiam panią w długiej spódnicy. -
Lubię żywą muzykę na żywo. Jest tyle ludzi, że nie mam gdzie
usiąść, mówi.
Zawsze jest bitwa o miejsca siedzące, bo jest za mało ławek,
żeby sprostać oczekiwaniom. Ludzie pytają się, czy można
rezerwować, ale nie można rezerwować, bo nie jesteśmy restauracją –
podkreśla organizatorka.
Na murku koło piaskownicy siedzą i śpiewają razem z kapelą
trzy panie młodości nie wpół do pierwszej. Trzy koleżanki z
praskiego podwórka. Śmieją się, że to muzyka dla takiej młodzieży
jak one. Przy tej muzyce spędziły młodość. Znają słowa większości
piosenek. Pytam, dlaczego nie tańczą. Bo czekają, aż zacznie kapela
grać szybkie kawałki, to pójdą hasać do kółka razem. A gdzie
panowie, pytam. Pomarli – odpowiadają.
Zależy nam, że to była impreza familijna. W założeniu mamy
integrację pokoleniową. Przychodzi sporo osób młodych, to
środowiska skupione głównie wokół Warszawskiego Domu Tańca.
Natomiast jest taka przepaść międzypokoleniowa – brakuje osób w
średnim wieku. Zastanawiałam się, czemu to przepisywać, że to są
osoby aktywne zawodowo, ukierunkowane na karierę, a może można to
przepisać działaniom propagandowym minionego systemu, bo nie da się
ukryć socrealizm Polaków wykorzenił, zabrał nam tradycję muzyki
wiejskiej i miejskiej – zastanawia się Katarzyna Lindner. I
podkreśla, że jeśli tyle ludzi przychodzi, to znaczy, że takie
imprezy są potrzebne. Są to ludzie w starszym wieku, które nie mają
się gdzie przyjść pobawić, bo nie pójdą na dyskotekę, bo albo nie
ma tam muzyki, przy której dobrze by się bawili, która by do nich
przemawiała albo zwyczajnie nie mają na ten cel pieniędzy.
Sama za każdym razem tańczy i bardzo dobrze bawi się przy
takiej muzyce. Muzykę tradycyjną darzy szczególnym uczuciem. Jeśli
za rok będą na ten cel pieniądze, znów będzie współorganizować
Dechy. Projekt realizowany był dzięki wsparciu finansowemu Biura
Kultury Miasta St. Warszawy oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa
Narodowego. Na co dzień Scena Lubelska zajmuje się działalnością
teatralną. Ich spektakle zawsze w jakiś sposób nawiązują do
tradycji.
Kiedy rozmawiamy, podchodzi do nas starszy pan, który w
powszechnym odbiorze wygląda jak stereotypowy praski menel. Zwraca
się do Kasi - Pani Kasiu, przez cały tydzień można pić, a w
niedzielę to pod krawacikiem na Dechy się przychodzi.
Przy wyjściu pytam mijaną panią, jak jej się to podoba. -
Młodzi mogą sobie gdzie wyjechać, dla starszych ludzi to czasem
jedyna rozrywka. Po prostu fajnie jest, jak ludzie się bawią. –
odpowiada.
Źródło: inf. własna