Pracował siedem dni w tygodniu po 16 godzin dziennie, ale swego dopiął. Bemowska Aleja Sportów Miejskich działa. I ma się świetnie. Grzegorz Gądek, koordynator przedsięwzięcia, opowiada o bemowskim skwerze i o aktywności w mieście.
– Kiedy myślę o Grzegorzu, widzę chłopaka na deskorolce, w marynarce, z brązową, skórzaną aktówką – mówi Monika Wróbel, architektka. Poznali się cztery lata temu, kiedy Gądek napisał na Facebooku, że szuka ludzi, którzy zrobią z nim w Warszawie wielopokoleniowy skwer sportów miejskich. Zgłosiła się mniej więcej setka, ale na spotkanie przyszło tylko siedem osób: sześciu znajomych i Monika Wróbel, jedyna osoba z zewnątrz. Wystarczyło. Z czasem przyłączyli się inni architekci, zespół badaczek z Uniwersytetu Warszawskiego, organizacje i sportowcy różnych dyscyplin. Zawiązał się kolektyw o nazwie Skwer Sportów Miejskich.
Pod górkę
Początkowo miał być Stadion Siedmiolecia na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej. Z czasem skwerem zainteresowały się władze dzielnicy Bemowo. Ówczesny wiceburmistrz napisał do Grzegorza na Facebooku. Spotkali się i tak zaczęła się współpraca z Bemowem. Skwer miał stanąć w sąsiedztwie ratusza i Osiedla Przyjaźń. Miał, ale nie stanął, bo na drodze stanęły roszczenia. Podobny los spotkał Stadion Siedmiolecia.
Szukano nowych lokalizacji. Urzędnicy z Bemowa zaproponowali kilka zastępczych działek. Docelową wybrali mieszkańcy. Padło na działkę przy Pełczyńskiego – wąskiej, osiedlowej uliczce, biegnącej wzdłuż grodzonych osiedli. – To miejsce odbiegało od naszych pierwotnych założeń – przyznaje Grzegorz Gądek. Na początku kolektyw chciał budować skwery w centralnych punktach miasta. A tu? Peryferia i w dodatku ciasne blokowisko. – Wybór mieszkańców dał nam jednak wiele do myślenia – mówi Grzegorz Gądek. – Zrozumieliśmy, że mieszkańcy blokowisk potrzebują przestrzeni do wspólnej rekreacji, jak powietrza.
Hit czy kit?
Aleja Sportów Miejskich działa od początku wakacji. Dzielnica Bemowo zapłaciła za nią ponad dwa miliony złotych. Jest mini skatepark, drabinki do trenowania parkour, podest do tańca, plenerowa siłownia, tor do gry w boule i boiska: do gry w bike polo, do siatkówki plażowej i do koszykówki. Są też stanowiska do gier planszowych oraz szachów. Jest sąsiedzki ogród i kino plenerowe. Jednym zdaniem: pełen wypas!
Ale pomysłodawca skweru to perfekcjonista. Nie wszystko mu się tutaj podoba. – Jest sporo do poprawienia – przyznaje. – Brakuje wciąż zieleni, czekamy na uruchomienie świetlicy, kawiarni i niektórych elementów dla deskorolkowców. Tymczasowy system oznakowania jest nieprzemyślany i brzydki. Brakuje konsekwencji w doborze wyposażenia i organizacji pracy – wylicza Grzegorz Gądek. – Jak na polskie realia, mamy wysokiej jakości przestrzeń, ale na tle zachodnich standardów, z którymi powinniśmy się utożsamiać, nie wypadamy już tak rewelacyjnie. Mam świadomość, że wiele osób przychodzi tu i mówi: „Wow, jest super!”, ale ja jestem tu od początku i patrzę na wszystko bardziej krytycznie.
Za Aleją Sportów Miejskich stoją architekci, sportowcy, badacze, mieszkańcy i urzędnicy. Grzegorz Gądek jest koordynatorem przedsięwzięcia. – Nieszczęście polegało na tym, że na etapie realizacji projektu mieliśmy trochę związane ręce – wyjaśnia. – Nie mieliśmy na przykład formalnego prawa, by zatwierdzać bądź odrzucać materiały, z których skwer został wykonany. Jako koordynator grupy mogłem lepiej zabezpieczyć nasze interesy – przyznaje i dodaje, że to dobra lekcja na przyszłość.
Doba ma tylko 24 godziny
Grzegorz Gądek łączył obowiązki, wynikające ze skweru, z pracą na kierowniczym stanowisku w korporacji. Nie ma co się dziwić, że Skwer Sportów Miejskich kojarzy mu się z nieprzespanymi nocami i ciągłym lawirowaniem.
Pracował siedem dni w tygodniu, po 16 godzin dziennie. Nie bez powodu architektka Monika Wróbel nazwała go kiedyś najbardziej zapracowanym człowiekiem w Warszawie. – Faktycznie, wziąłem na siebie za dużo. Niespodziewane opóźnienia w budowie Alei mocno utrudniły mi rozwój innych projektów – przyznaje. Opowiada o tym, bo – jego zdaniem – natłok obowiązków to powszechny problem ludzi z trzeciego sektora. Chcieliby zrobić jak najwięcej, ale doba nie jest z gumy – ma tylko 24 godziny.
– W tym roku realizowałem kilka ważnych projektów, ale nie wszystkie zostały zrobione wystarczająco dobrze. Część na tyle słabo, że gdybym wiedział, że tak to się skończy, podszedłbym do nich inaczej – przyznaje. To kolejna ważna lekcja na przyszłość.
Sport jak fast food
Chce, aby aktywność ruchowa nie była spychana na peryferie miasta, ale by zagościła w jego strategicznych punktach. – W centrach jest miejsce na przestrzeń gastronomiczną, handlową, kulturalną, ale czy jest miejsce na aktywność ruchową? Niekoniecznie – przyznaje. Za przykład wskazuje deskorolkowców. – Korzystają z centralnych placów, tak jak to jest na świecie, ale – jak wiadomo – nie wszystkim się to podoba.
Najważniejsze jednak, że zmiana postępuje. – Aktywność fizyczna stają się coraz bardziej modna i szerzej akceptowana – mówi. – Hitem stały się rowery miejskie, coraz więcej osób biega, w kawiarniach gra się we frisbee, badmintona czy planszówki. Aktywność pojawia się w nowych kontekstach i dzięki temu angażuje coraz więcej ludzi.
Zdaniem Gądka, miasto powinno wspierać szeroko rozumianą aktywność poprzez to, jak jest zaprojektowane. – Podstawą jest jakość i dostępność przestrzeni. Dobrze zaprojektowane miejsca stają się popularne. To proste – przekonuje. – Nieprzypadkowo w centrach miast jest tyle fast foodów. Ich właściciele dobrze wiedzą, że im więcej ludzi dookoła, tym więcej osób kupi ich produkty – mówi. – Nie bez znaczenia jest też to, jak wyglądają kanapki oraz bary, w których je kupujemy. Zasada jest prosta: im piękniejsze, tym modniejsze. Zazwyczaj krytykujemy fast foodowe sieci, ale tak naprawdę wiele możemy się od nich nauczyć. Stosując te same taktyki, możemy sprawnie poprawić jakość życia mieszkańców w mieście – dodaje.
Źródło: inf. własna (warszawa.ngo.pl)