Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
Gdy wybierał z dziurawej barki pięć ton wody i mułu, to ratowane wtedy karasie obiecywały, że będzie ona pływać. Żaden mu jednak nie powiedział, że on – Przemek Pasek – dokonuje właśnie rewitalizacji przestrzeni publicznej.
Ta opowieść o przywracaniu warszawiakom utraconego kontaktu z
Wisłą jest prawdziwa. Zaczyna się tak: szedł (nie)raz Przemek
Pasek, wówczas osoba fizyczna, niezrzeszona, z narzeczoną swą,
Katarzyną, reporterką Polskiego Radia, brzegiem Wisły, dzielnicą
Solec w Warszawie. Zapuszczony ten brzeg był okrutnie. Busem
„ogórkiem” wywiozą stamtąd dwie tony śmieci, bo wstyd znajomych
zaprosić. O tym jednak za chwilę. Najpierw bowiem znajdą w Wiśle
zatopioną barkę Herbatnik, a raczej jej smętnie wystający z wody
dziób. Do wygarnięcia jest pięć ton mułu. Do załatania dziur
trzydzieści osiem. Przemek nabędzie ten – pożal się Boże – obiekt
za jedną polską złotówkę, po czym wykopie z dna, szuflując w
samotności przez tydzień i łamiąc przy tym dwa szpadle.
Snujemy tę opowieść jesienią 2006. Na barce Herbatnik odbywa się pięćdziesiąty koncert. W KinieMost na starym spadochronie wyświetlane są stare filmy szestnastomilimetrowe, wyciągnięte z ciemnej piwnicy Pedagogicznej Biblioteki Wojewódzkiej. Ogląda je, co weekend średnio pięćdziesiąt – sto osób. Po Wiśle pływa tradycyjna łódź wiślana Stwora. Zbudowana, jak należy: z sosny stuletniej, niepostrzelonej i drobnosłoistej. Pół nadleśnictwa takiej z Przemkiem szukało w wojewódzkich kniejach. W niedziele wozi ta łódź warszawiaków, odkrywając przed nimi – zapomniany do niedawna przez Boga, ludzi i urzędników miejskich – Port Czerniakowski, przedwojenną chlubę żeglugi śródlądowej. Przemek Pasek – teraz prezes Fundacji „Ja Wisła” – zapisuje nazwiska chętnych wycieczkowiczów w eleganckim zeszycie skórzanym, zupełnie do niego niepasującym.
W tej opowieści – oprócz Przemka w roli głównej – wystąpią też: Katarzyna Nowak i Marcin Małyska, którzy uwierzyli w Herbatnika i zechcieli się w jego sprawie stowarzyszyć, rozmaici artyści alternatywni, którzy zdecydowali się uprawiać na Herbatniku „muzykę łamiącą barierki na trasie Łazienkowskiej” oraz Marcin Śliwa z Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, który przekona Przemka, że to, co robi ze wszech miar jest społecznie użyteczne.
Partyzantka i szuflowanie mułu
Na pierwszej imprezie na barce były banany z grilla i trzydzieścioro Przemka i Kasi znajomych. Muzycy alternatywni. Odkryli, że Herbatnik to genialne żelazne pudło akustyczne. Pierwszą sesję zaimprowizowali na prętach i stalowych łańcuchach. Na kolejny koncert przynieśli instrumenty muzyczne konwencjonalne.
– Na początku na Herbatniku odbywały się działania podziemne. Agregat prądotwórczy wypożyczałem z fabryki wiertarek. Rozstawialiśmy plastikową plandekę, kabel zwisał nad wodą, przyjeżdżał zespół, widział tę mizerię, udawało się ją jakoś ogarnąć, więc zespół przechodził transformację psychiczną i grał.
Era partyzanckich imprez na Barce dobiegła końca, kiedy Przemek zorientował się, że prowadząc tak organizowaną działalność kulturalną zbankrutuje do szczętu. Zdążył on już zamknąć, z powodu strat, działalność swą gospodarczą – dziedzina: fotografia reklamowa.
Tymczasem pojawiały się na barce tłumy dziwne i niekontrolowane. Tłumy konsumowały placki ziemniaczane, kupowane za „blaszki” – gadżet stylowy i popularny, wyceniany w polskich złotych, na zyski nieprzekładający się żadną miarą. Nie dało się za to nawet Herbatnika odmalować.
Ponadto, z dziecięcej wręcz nieświadomości w temacie nieprawidłowego użytkowania barki wyprowadzili Przemka Paska przedstawiciele miasta stołecznego Warszawa. Nie okazali się oni czuli na argumenty, że dzięki imprezom brzeg Wisły ożywa. Dowiedział się Przemek natomiast, że dopuścił się wszelkich możliwych wykroczeń przeciwko regułom organizacji zgromadzeń, przepisom BHP, sanitarnym i bezpieczeństwu publicznemu.
– To mnie wzburzyło bardzo. Wystosowałem wówczas list z przypomnieniem, jaki herb ma Warszawa i dlaczego to jest Syrenka.
Snujemy tę opowieść jesienią 2006. Na barce Herbatnik odbywa się pięćdziesiąty koncert. W KinieMost na starym spadochronie wyświetlane są stare filmy szestnastomilimetrowe, wyciągnięte z ciemnej piwnicy Pedagogicznej Biblioteki Wojewódzkiej. Ogląda je, co weekend średnio pięćdziesiąt – sto osób. Po Wiśle pływa tradycyjna łódź wiślana Stwora. Zbudowana, jak należy: z sosny stuletniej, niepostrzelonej i drobnosłoistej. Pół nadleśnictwa takiej z Przemkiem szukało w wojewódzkich kniejach. W niedziele wozi ta łódź warszawiaków, odkrywając przed nimi – zapomniany do niedawna przez Boga, ludzi i urzędników miejskich – Port Czerniakowski, przedwojenną chlubę żeglugi śródlądowej. Przemek Pasek – teraz prezes Fundacji „Ja Wisła” – zapisuje nazwiska chętnych wycieczkowiczów w eleganckim zeszycie skórzanym, zupełnie do niego niepasującym.
W tej opowieści – oprócz Przemka w roli głównej – wystąpią też: Katarzyna Nowak i Marcin Małyska, którzy uwierzyli w Herbatnika i zechcieli się w jego sprawie stowarzyszyć, rozmaici artyści alternatywni, którzy zdecydowali się uprawiać na Herbatniku „muzykę łamiącą barierki na trasie Łazienkowskiej” oraz Marcin Śliwa z Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, który przekona Przemka, że to, co robi ze wszech miar jest społecznie użyteczne.
Partyzantka i szuflowanie mułu
Na pierwszej imprezie na barce były banany z grilla i trzydzieścioro Przemka i Kasi znajomych. Muzycy alternatywni. Odkryli, że Herbatnik to genialne żelazne pudło akustyczne. Pierwszą sesję zaimprowizowali na prętach i stalowych łańcuchach. Na kolejny koncert przynieśli instrumenty muzyczne konwencjonalne.
– Na początku na Herbatniku odbywały się działania podziemne. Agregat prądotwórczy wypożyczałem z fabryki wiertarek. Rozstawialiśmy plastikową plandekę, kabel zwisał nad wodą, przyjeżdżał zespół, widział tę mizerię, udawało się ją jakoś ogarnąć, więc zespół przechodził transformację psychiczną i grał.
Era partyzanckich imprez na Barce dobiegła końca, kiedy Przemek zorientował się, że prowadząc tak organizowaną działalność kulturalną zbankrutuje do szczętu. Zdążył on już zamknąć, z powodu strat, działalność swą gospodarczą – dziedzina: fotografia reklamowa.
Tymczasem pojawiały się na barce tłumy dziwne i niekontrolowane. Tłumy konsumowały placki ziemniaczane, kupowane za „blaszki” – gadżet stylowy i popularny, wyceniany w polskich złotych, na zyski nieprzekładający się żadną miarą. Nie dało się za to nawet Herbatnika odmalować.
Ponadto, z dziecięcej wręcz nieświadomości w temacie nieprawidłowego użytkowania barki wyprowadzili Przemka Paska przedstawiciele miasta stołecznego Warszawa. Nie okazali się oni czuli na argumenty, że dzięki imprezom brzeg Wisły ożywa. Dowiedział się Przemek natomiast, że dopuścił się wszelkich możliwych wykroczeń przeciwko regułom organizacji zgromadzeń, przepisom BHP, sanitarnym i bezpieczeństwu publicznemu.
– To mnie wzburzyło bardzo. Wystosowałem wówczas list z przypomnieniem, jaki herb ma Warszawa i dlaczego to jest Syrenka.
cd. na stronie 2.
cd.
Wyciąganie wniosków
Miasto się z Przemkiem szybko przeprosiło i przyszło do niego w osobie Marcina Śliwy z Biura Funduszy Europejskich Urzędu Miasta.
– Jakiś człowiek, przyszedłszy na barkę, zaczął mnie nękać, że mam się pojawić na konferencji dotyczącej odnawiania przestrzeni miejskiej. W ogóle wcześniej nie wiedziałem, że istnieje taki stwór, jak miasto stołeczne Warszawa. Do wszelakich konferencji miałem stosunek chłodny.
Jednakże przygotował Przemek referat na trzy strony. Ciurkiem czytał z kartki, co tam nad Wisłą robią: sprzątają port – to impreza sztandarowa. Podczas rajdów „kryterium Wisły”, poszukują wydr i bobrów, o których nikt by nie pomyślał, że nad Wisłą mieszkają. Budują tratwy dla małych kaczek. Koncertują. Zdziwiło go wielce, że obcy ludzie mu mówią, że to świetne pomysły. Uświadomiono mu wówczas również, że przeprowadza on z przyjaciółmi rewitalizację przestrzeni publicznej, która ze wszech miar szlachetna jest i pożądana, nie żadna tam prywatna partyzantka.
– Największą satysfakcję sprawiło mi odkrycie, że na to, co robię jest takie społeczne zapotrzebowanie.
Marcin Śliwa przekonywał ich, że działanie to powinno mieć jednakowoż jakąś formalną konstrukcję.
– Podobało mi się, że prowadzi działalność niszową, zupełnie nietuzinkową, a schowaną, w sensie dosłownym, za krzakami nad Wisłą. Chciałem go wyciągnąć z ukrycia.
Przemek mówi: – Zmusiło mnie to do wyrażenia tego, co miałem w głowie na piśmie i wyciągnięcia wniosków. Wnioskiem jedynym możliwym było to, żeby założyć organizację, która będzie odkrywać przestrzeń i tajemnice Portu Czerniakowskiego oraz przywracać ów port warszawiakom. A drogą jedyną możliwą jest współpraca z miastem stołecznym Warszawa.
Tak powstała Fundacja „Ja Wisła”. Chroni ona wszystko, co nad Wisłą cenne, czyli i przyrodę, i historię, i kulturę.
Odkrywanie portu
Miłość do rzeki wyrosła w Przemku Pasku w dziecięctwie i za sprawą rodziny. Pielęgnowali ją rodzice – kajakowi przewodnicy PTTK, pielęgnował dziad – prażanin, zabierając wnuka nad Wisłę na bułkę z margaryną. Przez pewien czas Przemek z Kasią chcieli na barce zamieszkać. Po nawiązaniu kontaktów dyplomatycznych z czterema stoczniami i wywiadzie środowiskowym ze społecznością mieszkańców barek, okazało się wszakże, że rzece to nie służy. Zbudowali więc Stworę, tradycyjną łódź, żeby nią przepłynąć 335 km wiślanego szlaku. Mają też inne rzeki do przepłynięcia: bo sporo jest wądołów, kęp i plaż do odkrycia.
Na Herbatniku Przemek przeżył transformację osobowości, powiada:
– Trochę się teraz ucywilizowałem, acz jestem w ogóle człowiekiem nieśmiałym: kiedyś bałem się nawet wejść do sklepu. Wcześniej spotykałem się z małą liczbą ludzi. A tu nagle atakują ze wszystkich stron. Nie trzydziestka znajomych, a dwieście. Wszyscy się pytają, co to za barka, skąd się wzięła. Zacząłem drążyć temat.
Przemka odkrywanie historii portu to przede wszystkim staranne pielęgnowanie czyichś opowieści. Rybaka, współwłaściciela Herbatnika w latach 70-tych, który opowiedział Przemkowi jej historię dramatyczną. Siwego staruszka z Wyszogrodu, właściciela bliźniaczej barki, któremu na wspomnienie Portu w Czerniakowie „twarz jaśniała”.
– Zdałem sobie sprawę, jakich tajemnic dotykam!
Przemek te historie zapamiętuje, pielęgnuje, powtarza. Uprawia historię mówioną: podczas rejsów Stworą, rajdów rowerowych i warsztatów dla licealistów (znów ku swojemu zaskoczeniu stał się ekspertem wiślanym w ekologicznym projekcie „Wydra”). Człowiek-opowiadacz.
– On sam jest jak rzeka: płynie – mówi działająca w Fundacji „Ja Wisła” Magda Rybak.
– Nie ma takiego pytania, na które by nie umiał odpowiedzieć – dodaje Marcin Małyska.
Fundacja to samograj
Cierpiał Przemek przez pewien czas na brak sił osobowych. Okazało się, że artyści alternatywni barkę Herbatnik kochają, ale to osobne planety. Zmysł zrzeszeniowy u nich nie funkcjonuje. Jak Fundacja zaczęła współpracować z miastem, to wnioski grantowe, w liczbie kilkunastu na raz, pisał sam, „w czarnej otchłani” – jak mówi. – Dzisiaj jest Rudy, Andrzej, Piotrek, Tomek, Ania, Janusz, Małgosia, Witek. Bez nich, nic by się nie udało.
Dziś w Fundacji działa kilkanaście osób. Zdecydowana większość dlatego, że historia o tym, co może się dziać nad rzeką i co rzeka może dać ludziom, została im dobrze opowiedziana:
– Pomysłami sypie, jak z rękawa, ale one nie są chaotyczne: to wizja. To jeden z powodów, dla których się zaangażowałem – mówi Marcin Małyska.
W ten sposób szef Fundacji „Ja Wisła”, który wcale szefem być nie chce, powoli wychodzi z ery samotnego szuflowania mułu. Ostatnio wrócił z trzytygodniowego spływu Wisłą, odkrywając, że fundacja to samograj. Projektor Elew sam kręci się, w KinieMost gawiedź ogląda „Bardzo długie pociągi” – film barwny, produkcji polskiej 1976. Agregat prądotwórczy się rozstawił i nagłaśnia zespół Frutti di Mare. Samo się to rzecz jasna nie robi. Pracują przy tym ludzie, przekonani, że „Wisła to ja”.
Wyciąganie wniosków
Miasto się z Przemkiem szybko przeprosiło i przyszło do niego w osobie Marcina Śliwy z Biura Funduszy Europejskich Urzędu Miasta.
– Jakiś człowiek, przyszedłszy na barkę, zaczął mnie nękać, że mam się pojawić na konferencji dotyczącej odnawiania przestrzeni miejskiej. W ogóle wcześniej nie wiedziałem, że istnieje taki stwór, jak miasto stołeczne Warszawa. Do wszelakich konferencji miałem stosunek chłodny.
Jednakże przygotował Przemek referat na trzy strony. Ciurkiem czytał z kartki, co tam nad Wisłą robią: sprzątają port – to impreza sztandarowa. Podczas rajdów „kryterium Wisły”, poszukują wydr i bobrów, o których nikt by nie pomyślał, że nad Wisłą mieszkają. Budują tratwy dla małych kaczek. Koncertują. Zdziwiło go wielce, że obcy ludzie mu mówią, że to świetne pomysły. Uświadomiono mu wówczas również, że przeprowadza on z przyjaciółmi rewitalizację przestrzeni publicznej, która ze wszech miar szlachetna jest i pożądana, nie żadna tam prywatna partyzantka.
– Największą satysfakcję sprawiło mi odkrycie, że na to, co robię jest takie społeczne zapotrzebowanie.
Marcin Śliwa przekonywał ich, że działanie to powinno mieć jednakowoż jakąś formalną konstrukcję.
– Podobało mi się, że prowadzi działalność niszową, zupełnie nietuzinkową, a schowaną, w sensie dosłownym, za krzakami nad Wisłą. Chciałem go wyciągnąć z ukrycia.
Przemek mówi: – Zmusiło mnie to do wyrażenia tego, co miałem w głowie na piśmie i wyciągnięcia wniosków. Wnioskiem jedynym możliwym było to, żeby założyć organizację, która będzie odkrywać przestrzeń i tajemnice Portu Czerniakowskiego oraz przywracać ów port warszawiakom. A drogą jedyną możliwą jest współpraca z miastem stołecznym Warszawa.
Tak powstała Fundacja „Ja Wisła”. Chroni ona wszystko, co nad Wisłą cenne, czyli i przyrodę, i historię, i kulturę.
Odkrywanie portu
Miłość do rzeki wyrosła w Przemku Pasku w dziecięctwie i za sprawą rodziny. Pielęgnowali ją rodzice – kajakowi przewodnicy PTTK, pielęgnował dziad – prażanin, zabierając wnuka nad Wisłę na bułkę z margaryną. Przez pewien czas Przemek z Kasią chcieli na barce zamieszkać. Po nawiązaniu kontaktów dyplomatycznych z czterema stoczniami i wywiadzie środowiskowym ze społecznością mieszkańców barek, okazało się wszakże, że rzece to nie służy. Zbudowali więc Stworę, tradycyjną łódź, żeby nią przepłynąć 335 km wiślanego szlaku. Mają też inne rzeki do przepłynięcia: bo sporo jest wądołów, kęp i plaż do odkrycia.
Na Herbatniku Przemek przeżył transformację osobowości, powiada:
– Trochę się teraz ucywilizowałem, acz jestem w ogóle człowiekiem nieśmiałym: kiedyś bałem się nawet wejść do sklepu. Wcześniej spotykałem się z małą liczbą ludzi. A tu nagle atakują ze wszystkich stron. Nie trzydziestka znajomych, a dwieście. Wszyscy się pytają, co to za barka, skąd się wzięła. Zacząłem drążyć temat.
Przemka odkrywanie historii portu to przede wszystkim staranne pielęgnowanie czyichś opowieści. Rybaka, współwłaściciela Herbatnika w latach 70-tych, który opowiedział Przemkowi jej historię dramatyczną. Siwego staruszka z Wyszogrodu, właściciela bliźniaczej barki, któremu na wspomnienie Portu w Czerniakowie „twarz jaśniała”.
– Zdałem sobie sprawę, jakich tajemnic dotykam!
Przemek te historie zapamiętuje, pielęgnuje, powtarza. Uprawia historię mówioną: podczas rejsów Stworą, rajdów rowerowych i warsztatów dla licealistów (znów ku swojemu zaskoczeniu stał się ekspertem wiślanym w ekologicznym projekcie „Wydra”). Człowiek-opowiadacz.
– On sam jest jak rzeka: płynie – mówi działająca w Fundacji „Ja Wisła” Magda Rybak.
– Nie ma takiego pytania, na które by nie umiał odpowiedzieć – dodaje Marcin Małyska.
Fundacja to samograj
Cierpiał Przemek przez pewien czas na brak sił osobowych. Okazało się, że artyści alternatywni barkę Herbatnik kochają, ale to osobne planety. Zmysł zrzeszeniowy u nich nie funkcjonuje. Jak Fundacja zaczęła współpracować z miastem, to wnioski grantowe, w liczbie kilkunastu na raz, pisał sam, „w czarnej otchłani” – jak mówi. – Dzisiaj jest Rudy, Andrzej, Piotrek, Tomek, Ania, Janusz, Małgosia, Witek. Bez nich, nic by się nie udało.
Dziś w Fundacji działa kilkanaście osób. Zdecydowana większość dlatego, że historia o tym, co może się dziać nad rzeką i co rzeka może dać ludziom, została im dobrze opowiedziana:
– Pomysłami sypie, jak z rękawa, ale one nie są chaotyczne: to wizja. To jeden z powodów, dla których się zaangażowałem – mówi Marcin Małyska.
W ten sposób szef Fundacji „Ja Wisła”, który wcale szefem być nie chce, powoli wychodzi z ery samotnego szuflowania mułu. Ostatnio wrócił z trzytygodniowego spływu Wisłą, odkrywając, że fundacja to samograj. Projektor Elew sam kręci się, w KinieMost gawiedź ogląda „Bardzo długie pociągi” – film barwny, produkcji polskiej 1976. Agregat prądotwórczy się rozstawił i nagłaśnia zespół Frutti di Mare. Samo się to rzecz jasna nie robi. Pracują przy tym ludzie, przekonani, że „Wisła to ja”.
Źródło: gazeta.ngo.pl
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.