O wpływie mediów społecznościowych na organizacje pozarządowe, o mądrym korzystaniu z Facebooka i o nowych przejawach aktywności w sieci, z Jakubem Nowakiem rozmawia Wojciech Piesta.
Wojciech Piesta: Kiedy roboty zastąpią wolontariuszy?
Jakub Nowak: – O rany! Nigdy, chociaż mnóstwo rzeczy już dzisiaj jest zastępowanych przez algorytmy i od tego nie uciekniemy.
Dlaczego wolontariusze przetrwają?
J.N.: – Roboty, a na pewno same algorytmy, nie są w stanie samodzielnie wytworzyć kapitału społecznego. Nie ma wolontariuszy, nie ma chęci prospołecznego działania bez kapitału społecznego. To jest kluczowa sprawa. Żadna maszyna nie stworzy norm zaufania, wzajemności, chęci pracy na rzecz wspólnego dobra.
Jak zatem internet może pomóc organizacjom pozarządowym?
J.N.: – To przede wszystkim fantastyczne narzędzie do kapitalizacji zaangażowania społecznego i wykorzystania go w mniej lub bardziej szczytnym celu. A wytworzyć kapitał społeczny mogą tylko ludzie, a potem rzeczywiście robot czy algorytm może go wykorzystać.
Jak cyfrowy świat wpływa na NGO-sy?
J.N.: – Bardzo mocno! Choć dziś jednak trochę inaczej, niż sądzono jeszcze jakiś czas temu. Kiedyś wydawało się, że wszystko będzie super. Wystarczy wziąć do ręki teksty z lat 90. lub nawet z początków XXI wieku. Ludzie myśleli, że technologie, a przede wszystkim internet, dadzą bardzo, bardzo wygodne narzędzia do wymiany informacji i mobilizowania się. Jeszcze niedawno nie dało się za pomocą telefonu znaleźć ludzi, którzy patrzą na świat podobnie, jak ja. Teraz można to zrobić natychmiast. Teoretycznie można kontaktować się z nieograniczoną liczbą osób rozsianych po całym świecie.
To chyba dobrze?
J.N.: – Jasne, że tak. Tyle, że po drodze stało się coś nieprzewidywanego. Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku dostaliśmy kolejne potężne narzędzia z Facebookiem na czele. One rozwijają aktywizm, ale też go trochę psują. Facebook jest fajny i przenoszą się tu organizacje pozarządowe. Na przykład Indymedia. Abstrahując od jakości treści na niej publikowanych i od tego, czy komuś podoba się, jaki obraz świata jest w niej prezentowany, ta wielka platforma niezależnych grup medialnych i dziennikarzy powoli znika, staje się coraz mniej aktywna, dlatego że aktywiści z nią związani wolą pisać na Facebooku, bo jest szybciej, bo jest wygodniej, bo jest łatwiej, bo tu są ludzie. Właściwie wszyscy przenoszą się na Facebooka.
Co jest zatem takiego złego w Facebooku?
J.N.: – Nic, jeśli wiemy, jak z serwisu korzystać, i jak serwis korzysta z nas. Problem polega na tym, że Facebook jest wszystkim, tylko nie sferą publiczną. Tu rządzą zasady rynkowe. Serwis ma przynosić zysk. Facebook nie jest też demokratyczny, ale – w pewnym sensie - totalitarny. Po pierwsze, nie wiemy jakie są dokładnie reguły moderacji. Po drugie, zasady moderacji są stosowane niekonsekwentnie. Po trzecie, możemy w serwisie robić tylko to, na co pozwalają jego właściciele. Po czwarte, za bycie tutaj płacimy treściami, bo publikując je na Facebooku, serwis staje się ich współwłaścicielem. To wszystko sprawia, że nie powinniśmy „naturalizować” Facebooka i korzystać z niego zupełnie bezrefleksyjnie.
Przed Facebookiem było lepiej?
J.N.: – Właściciel forum internetowego był rzeczywistym właścicielem treści, które tam zamieszczaliśmy. Dziś te dyskusje są na Facebooku i to może być niebezpieczne, bo – w przeciwieństwie do internetowych forów – są one niearchiwizowane przez samych użytkowników. Treści na Facebooku są rozproszone i praktycznie niemożliwością jest ich zebranie. Fora miały archiwa, które porządkowały wpisy ich użytkowników. No i dochodzi jeszcze kwestia rynkowa, dla niektórych równie istotna: fora internetowe służyły wymianie informacji i nie były maszynkami do zarabiania pieniędzy.
Nie brzmi to zbyt dobrze...
J.N.: – Ale tak jest. Aktywizm poza Facebookiem traci na znaczeniu, to serwis Zuckerberga staje się kluczowym portalem informacyjno-organizacyjnym dla organizacji pozarządowych.
Jak organizacje pozarządowe mogą mądrze korzystać z mediów społecznościowych?
J.N.: – Wiadomo, że organizacje nie uciekną od Facebooka, bo dziś tu są ludzie, a z nimi jakaś odmiana prawdziwego życia. Czy tego chcemy, czy nie. Dlatego nie ma się co na serwis obrażać, tylko wykorzystywać go maksymalnie świadomie. Poza tym niewiele jest takich podmiotów, które stać, żeby nie być na Facebooku. Mnie na to nie stać, pewnie zbyt wiele rzeczy przechodziłoby obok mnie i umykało. Organizacje też powinny być tu obecne, ale muszą pamiętać, że jest to szczególna przestrzeń. Posłużę się metaforą z ostatniej książki Wojciecha Orlińskiego. Porównuje on Facebook do galerii handlowej, która jest miła, ciepła, gdzie można schronić się przed deszczem, skorzystać z czystych toalet, ale galeria jest prywatną własnością, z której w każdej chwili można nas wywalić lub ją po prostu zamknąć. Trzeba mieć świadomość, że z Facebookiem może być podobnie. Oczywiście, należy korzystać z jego bardzo wygodnych funkcjonalności, jak na przykład wydarzenia. Trzeba produkować wirusowy, mówiąc brzydko, content, który ludzie będą chętnie lajkować, wtedy treści będą się nam ładnie dystrybuować w necie. Ale oprócz tego konieczne jest – oczywiście w miarę możliwości – tworzenie nowych przestrzeni komunikacyjnych poza Facebookiem. Na przykład można poprzez serwis Zuckerberga zachęcać ludzi do partycypacji w dyskusjach toczących się w otwartych rejonach internetu, jak wspomniane wcześniej fora, które są w pełni własnością danej organizacji.
Nie można iść na łatwiznę.
J.N.: – Dziś rozmowa o sektorze pozarządowym ściśle łączy się z mediami społecznościowymi, które są podmiotami rynkowymi. To jest zresztą ciekawe z filozoficznego punktu widzenia. Jeśli jestem – dajmy na to – aktywistą organizującym jakąś antykapitalistyczną kampanię, która jest coraz popularniejsza na Facebooku, to z jednej strony ludzie dowiedzą się o mojej akcji, ale z drugiej serwis Zuckerberga zarobi na każdym kliknięciu. To bardzo specyficzna aktywność obywatelska, skoro jest aktywnością podejmowaną w ramach usług oferowanych przez prywatną firmę, która monetyzuje każdy lajk.
Wykorzystywanie systemu, żeby go zmienić od środka?
J.N.: – To niemożliwe... Jak nie chcesz być na Facebooku lub chcesz go wykorzystywać w sposób inny niż chcą tego jego właściciele, to spadaj.
Pewnie niektórzy próbują.
J.N.: – To w zasadzie nic nowego. W latach 90. ludzie związani z ruchem alterglobalistycznym zupełnie serio się głowili czy powinni używać laptopów, bo przecież to urządzenie wyprodukowane przez świat, który oni próbują zmienić, ale wnioski były takie, że nie ma od tego odwrotu.
A co z „Arabską Wiosną”? Liderzy protestów używali mediów społecznościowych, żeby walczyć z władzą. Niektórzy twierdzą, że bez Facebooka czy Twittera nie byłoby rewolucji.
J.N.: – Jestem bardzo ostrożny przed takimi stwierdzeniami. Wydaje mi się, że to bardzo naiwne myślenie części zachodnich medioznawców, bo dostępność mediów na Bliskim Wschodzie była niska, bardzo niska lub znikoma. W niektórych państwach władze całkowicie odcinały internet. Dzięki mediom społecznościowym Zachód wiedział, co się tam dzieje i to jest niezaprzeczalna wartość. Z drugiej strony rządzący łatwo mogli wyszukiwać liderów rewolucji, bo byli oni bardzo aktywni na Facebooku czy Twitterze.
Media społecznościowe nie obalają rządów?
J.N.: – Rządy obalają ludzie. Media społecznościowe są potężnym narzędziem dystrybucji treści. Tylko tyle i aż tyle.
Jak za 10–20 lat będzie wyglądał sektor NGO zmieniony przez nowe media?
Nie mam pojęcia, bo nie mam pojęcia, jak będą wtedy wyglądały same media. Za dziesięć lat nie będzie mediów starych i nowych. Już dziś właściwie są po prostu media, nawet te, które zwykliśmy nazywać mediami tradycyjnymi, działają coraz bardziej według logiki mediów cyfrowych.
Spróbujmy.
To trochę wróżenie z fusów. Wydaje mi się, że nawet jeśli dzisiejszy Facebook nie przetrwa, to pojawi się jakiś jego odpowiednik. Internet raczej się znów nie zbałkanizuje. Na pewno elity będą skłonne płacić za to, żeby nie udostępniać swoich danych w sieci, żeby móc zniknąć. To już się zaczyna dziać. Są w Stanach zamknięte serwisy społecznościowe, które są totalnie odcięte od wyszukiwarek. Tylko, że jest to zaprzeczeniem idei NGO-sów, które chcąc być grassroots, dziś muszą być digital grassroots i przyjmować ten digital z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Czy na lubelskim podwórku jest przykład organizacji, która dobrze sobie radzi z wykorzystaniem mediów społecznościowych?
J.N.: – Na pewno „Homo Faber”. Oni są fajnie widoczni na Facebooku. Nie przesadzają. Mądrze budują przekaz. „Twarze Lublina” jest kolejnym przykładem fajnej akcji, która jest sprzężona z Facebookiem. Zresztą jest wiele fundacji i stowarzyszeń, które coraz częściej i chętniej informują w sieci o działaniach organizowanych nie tylko przez siebie, ale i przez kolegów i koleżanki po fachu.
Nie da się uciec od internetu i jego produktów. Wiadomo, że uczniowie i studenci świetnie sobie z tym wszystkim radzą, a jak to jest ze starszymi ludźmi, którzy chcą zostać wolontariuszami?
J.N.: – To kwestia mądrej polityki poszczególnych organizacji, które powinny na różne sposoby docierać do potencjalnych wolontariuszy. Trzeba kombinować. Poza tym sytuacja bardzo mocno się zmienia. Prowadzę zajęcia ze słuchaczami Uniwersytetu Trzeciego Wieku i to są ludzie czasem grubo powyżej 50 roku życia. Nawet 30-40 procent z nich jest na Facebooku. Osoby z tej grupy, które są potencjalnymi wolontariuszami, zazwyczaj zaliczają się do ludzi aktywnych, ciekawych świata i Facebook raczej nie jest dla niech czymś nieznanym. To ludzie o naprawdę wysokich kompetencjach kulturowych i medialnych, potencjalni wymarzeni wolontariusze. Wielu z nich zresztą już aktywnie udziela się w różnych projektach.
Media społecznościowe nie stały się dziś rodzajem wymówki? Ludzie klikną „Lubię to!” pod zdjęciem chorego dzieciaka czy porzuconego psa i wydaje im się, że pomagają.
J.N.: – Albo wyleją sobie na głowę kubeł zimnej wody. To są zachowania masturbacyjne. Ludzie coś tam zalajkują, między selfie zrobionym przez kumpla czy kumpelę a nowym teledyskiem zespołu X czy Y i od razu czują się lepiej. Potem mówią: „Przecież coś robię! Wspieram jakiś cel!”. To za mało. Z takich lajków bardzo często nie wynika nic poza tym, że Facebook na tym zarabia. Choć rzeczywiście to może być mechanizm skutecznego rozpowszechniania informacji o jakiejś kwestii czy problemie.
Łatwiej jest kliknąć niż wyjść z domu.
J.N.: – Status aktywności online i offline jest w oczywisty sposób inny. Ludzie chętnie podejmują działania w necie, bo one są proste, niewymagające wysiłku. A to jest bardzo ciekawy problem: jeśli coś jest zrobić łatwiej, to czy to znaczy, że to jest mniej wartościowe? Amnesty International każdego roku organizuje „Maraton Pisania Listów” i te listy pisze się staroświecko, analogowo, długopisem na kartce. To zachęca ludzi do wyjścia z domu, a to jest więcej pracy niż kliknięcie. Kiedy za oknem jest brzydka pogoda i taki człowiek idzie w deszczu i zimnie, żeby napisać list, to czuje, że zrobił coś ważnego. I idzie spotkać się z innymi, przy jednym stole. Nie mówiąc o tym, że takiego listu nie da się skasować jednym „delete”, konkretne podmioty bywają zasypywane całymi ciężarówkami listów.
Trochę to waży.
J.N.: – Nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim metaforycznie, bo to są istotne symbole dla funkcjonowania NGO-sów.
Dr Jakub Nowak – medioznawca. Zajmuje się społecznymi aspektami nowych mediów. Pracownik Zakładu Dziennikarstwa na Wydziale Politologii UMCS.