O jakości kształcenia wyższego w Polsce więcej mówi nie pozycja czołowych uniwersytetów i politechnik, ale dorobek, efekty pracy i relacje ze światem naukowym edukacyjnych maruderów. Popatrzmy na najgorsze polskie uczelnie wyższe.
No właśnie, skoro o standardzie cywilizacyjnym kraju świadczy nie liczba jachtów jego miliarderów, ale los osób na dole drabiny ekonomicznej, to podobnie powinniśmy patrzeć na system kształcenia wyższego. Tym bardziej, że osoby gorzej sytuowane, z mniejszych miejscowości, wyposażone w mniejszy kapitał kulturowy i społeczny, gdy już decydują się na inwestycję w wykształcenie wyższe, lądują często na zlokalizowanych jak najbliżej (dojazdy i koszty stancji!), prywatnych, mniejszych instytucjach edukacyjnych. Jakich?
Na czele polskiej reprezentacji znalazł się Uniwersytet Jagielloński, który ulokował się na 287 miejscu na świecie, wyprzedzający Uniwersytet Warszawski (lokata nr 323) i AGH (386). Na dnie znalazły się natomiast Wyższa Szkoła Techniczna we Włocławku (miejsce 22622) i Federacja Uczelni Aglomeracji Warszawskiej (FUAW), zajmująca na światowej liście pozycję 23536. FUAW (w której znaleźć można – dla zmylenia przeciwników – szkoły m.in. z Grudziądza, Stalowej Woli i Nowego Sącza) pokonał jedynie z 349 uczelni z całego globu, trafiając do drugiego centyla najgorszych uczelni świata.
10 najgorszych polskich uczelni
Pozycja pośród uczelni całego świata |
Pozycja pośród polskich uczelni wyższych |
Nazwa uczelni wyższej |
23536 |
430 |
Federacja Uczelni Aglomeracji Warszawskiej |
22622 |
429 |
Wyższa Szkoła Techniczna we Włocławku |
22535 |
428 |
Warsaw Academy of Computer Science Management and Administration |
22457 |
427 |
Koszalińska Wyższa Szkoła Nauk Humanistycznych |
22419 |
426 |
Tarnowska Szkoła Wyższa (Małopolska Szkoła Wyższa w Brzesku) |
22084 |
425 |
Wyższa Szkoła Służb Lotniczych |
21960 |
424 |
Wyższa Szkoła Kosmetologii i Promocji Zdrowia w Szczecinie |
21862 |
423 |
Wyższa Szkoła Biznesu i Zarządzania (Ciechanów) |
21517 |
422 |
Wyższa Szkoła Gospodarki w Bydgoszczy |
21173 |
421 |
Wszechnica Warmińska z siedzibą w Lidzbarku Warmińskim |
Czy fakt, że mamy w Polsce uczelnie wyższe, których osiągnięcia akademickie, jakość kadry, znaczenie, związki ze światem nauki są mniej znaczące niż szkoły ze zrujnowanego miasteczka z toczonej wojną domową Somalii, powinien nas niepokoić?
Czy fakt, że absolwenci FUAW czy Wyższej Szkoły Technicznej z Włocławka muszą za swoją edukację płacić, powinien nas skłonić do refleksji? Za co właściwie płacą? Czy w ogóle kształcenie na poziomie gorszym niż w najgorszych afrykańskich uczelniach ma jakikolwiek sens?
Dotychczasowe próby dyskusji na powyższe kwestie były ucinane za pomocą obowiązującej wolnorynkowej mantry. Przecież jeżeli uczelnia źle kształci i nie pomaga w zdobywaniu pracy, to powinna zniknąć, prawda? No więc fakty są takie, że da się zejść poniżej poziomu Somalii i niewidzialna ręka rynku ciągle nie łapie za miotłę, by oczyścić pole dla uczelni kształcących lepiej. Wiara w to, że niż demograficzny może przyśpieszyć proces poprawy jakości kształcenia jest uroczo naiwna – świadczy bowiem o tym, że jej wyznawca trzyma się z dala od pedagogów na uczelniach wyższych.
Bo mechanizm jest raczej odwrotny. Na rynku wyższego kształcenia jakość i splendor danej uczelni to czynnik istotny może w przypadku czołówki polskich uczelni, pozostałe biją się po pierwsze wysokością czesnego (cena jest właściwie jedynym wymiernym, porównywalnym i zrozumiałym komponentem oferty uczelni), a po drugie – łatwością zdobycia dyplomu. Skoro prowadzący zajęcia na UW skarżą się, że muszą przepychać przez swoje zajęcia osoby mające problemy z czytaniem ze zrozumieniem, nie są w stanie wykonywać prostych poleceń, zanotować kilku zdań – nie wspominam tu nawet o takiej abstrakcji, jak liczenie ułamków, elementarny angielski czy znajomość Układu Okresowego – to co dzieje się na gorszych akademiach i uniwersytetach? Mało tego, dyplomy magistrów i inżynierów – nawet w takich dziedzinach, jak budownictwo – zdobywają na polskich uczelniach publicznych tysiące obcokrajowców, wśród których nie brakuje kobiet i mężczyzn, którzy przez kilka lat studiowania PO POLSKU nauczyli się zaledwie kilku słów w naszym języku. Płacili, więc mają dyplomy i będą teraz np. budować mosty w Chinach. Czy powinniśmy się tym martwić?
Sektor farmaceutyczny musi poddawać leki badaniom według metodyki określonej przez przepisy. Tylko najbardziej nieprzejednani libertarianie zakładają, że optymalnym rozwiązaniem jest swoboda produkcji leków i ocena rynkowa działalności producentów – jeśli czyjeś leki będą śmiertelnie niebezpieczne, to po prostu po pewnym czasie ten producent zbankrutuje. Wolimy coś pewniejszego niż nierychliwa, ale sprawiedliwa (?) niewidzialna ręka rynku. Podobnie z produktami spożywczymi: są substancje, których nie można dodawać do spożywanych produktów. Wolność konsumenta w suplementowaniu mielonki np. strychniną musi on realizować na własną rękę. Także i w motoryzacji nie ma wolnej amerykanki – stosowne regulacje określają elementy bezpieczeństwa każdego auta. Podróże lotnicze i morskie. Urządzenia elektryczne. Zabawki dla dzieci. Historyczne doświadczenie, że rynek to za mało, by zapewnić społeczeństwu w miarę bezpieczne otoczenie i funkcjonowanie, popchnęło nas do wykorzystania instytucji państwa, do oddania się pod jego opiekę.
Nie inaczej jest w przypadku edukacji – mamy tu instytucje kontrolujące, rozporządzenia, zezwolenia. Ale najwyraźniej – my wyborcy, podatnicy, obywatele – uznajemy, że nie ma powodu robić wielkiego larum wobec faktu, że mamy uczelnie boksujące się w najniższej lidze z uniwersytetami z Subsaharyjskiej Afryki.
Po prostu duża część absolwentów trafi na rynek pracy mniej bystrych, gorzej wykształconych i przygotowanych niż na po zdaniu matury – umysł, jak każdy narząd, niećwiczony traci sprawność, podobnie z pamięcią, a wiedza ulatuje. Ich kapitałem będzie za to cynizm, zniechęcenie i frustracja wobec faktu, że zmarnowali czas i pieniądze. Bo co zrobić ze świstkiem Wyższej Szkoły Bounce’u i Lansu? Co jak co, ale nasi pracodawcy na pewno się na niego nie nabiorą – nie są naiwni. I mają w kim wybierać.
Klasyczną obroną obowiązującego porządku jest argument „przecież nikt nikogo nie zmusza, by wybrał kiepską szkołę”. Podobnie można powiedzieć ofiarom Amber Gold („przecież oczywiste, że wysoki zwrot inwestycji to coś podejrzanego”), albo nieuczciwego dewelopera („przecież każdy wie, że w umowie sprzedaży mieszkania powinny być podłogi i instalacje – inaczej po podpisaniu aktu notarialnego sprzedawca lokum może je zdemontować”).
Ta argumentacja jest jednak fałszywa, gdyż fundamentem zdrowej i rozwijającej się gospodarki jest zaufanie. Człowiek po prostu nie może znać się na wszystkim – część produktów i usług kupuje wierząc w to, że nie zostanie oszukany. Co więcej, w sprawach tak fundamentalnych jak bezpieczeństwo waluty (nie dowiadujemy się co roku, że nasze pieniądze są nic nie warte, czyż nie?), opieka medyczna, a w końcu edukacja, to zaufanie jest absolutnie kluczowe.
Musimy zadać sobie zasadnicze pytanie: po co ludzie idą na studia? Oprócz prestiżu, przygody intelektualnej, prowadzenia życia towarzyskiego i ewentualnie przedłużenia sobie młodości dominującą motywacją jest zdobycie lepszej pracy, w sensie zarobków, perspektywy rozwoju i awansu, spełnienia i poszerzenia przyszłego wachlarzu możliwych ścieżek kariery. Jaki kompletny zestaw informacji o produkcie, jakim jest np. dyplom inżyniera chemika na gdańskiej uczelni, uzyskuje maturzysta czy jego rodzic? Przeważnie dość mętny, za to opatrzony ładnym folderem czy garścią entuzjastycznych frazesów.
Jeśli konkurowanie uczelni ma poprawiać ich działanie, to należy ułatwić śledzenie tej konkurencji. Asymetria informacji pomiędzy uczelniami, a kandydatami, musi być mniejsza. Inaczej to taki sam wolny rynek, jak ten, na którym ślepcy kupują obrazy Rembrandta od cwanych naganiaczy.
- jaka część absolwentów danego kierunku trzy miesiące, pół roku, rok, dwa lata i pięć lat po zrobieniu dyplomu pracuje;
- jaka część powyższych pracuje w zawodzie;
- jaka część pracuje na bezterminową umowę o pracę;
- gdzie pracują absolwenci (rozkład geograficzny, uwzględnienie migracji);
- ile zarabiają (mediana) w podziale na migrantów i pracujących lokalnie;
- czy są zadowoleni ze swojej pracy i czy wybraliby ten sam kierunek kształcenia, gdyby mogli wybierać raz jeszcze.
Dodatkowo przydałoby się wiedzieć:
- jakie są koszty kształcenia (mediana) w podziale na opłaty uczelniane (nie tylko czesne!) i koszty życia w danym mieście akademickim;
- jakie są szanse skończenia takich studiów (ilu studentów odpada).
Mając taki zestaw informacji, gromadzonych od pewnego czasu w taki sam sposób we wszystkich uczelniach (publicznych i niepublicznych), miałbym coś uchwytnego, coś porównywalnego, a decyzja miałaby charakter bardziej świadomej i opartej na faktach, niż dokonanej w ciemno, na bazie stereotypów, mitów, anegdot oraz marketingu uczelni. Najbardziej frustrujące w tym wszystkim jest to, że polskie uczelnie wyższe mają obowiązek badać losy swoich absolwentów. Tyle tylko, że nie ma jednej metodyki takich badań dla wszystkich jednostek, nie ma jednego źrodła, które dokonywałoby ich uporządkowania, analizy i syntezy, no i w dodatku większość z nich specjalnie się wynikami takich badań nie chwali. Słowem: praktycznie nic dla maturzystów i ich rodziców z tego obowiązku nie wynika!
Szczegółowe i solidne badania muszą kosztować – i to zapewne dziesiątki milionów złotych. Ale zastanówmy się, jakie straty ponosimy dziś. Ile pieniędzy, wysiłku, czasu i nadziei inwestujemy w wysyłanie młodzieży do uczelni, których poziom jest tak niski, że większy sens miałoby wykorzystanie Erasmusa i ekspediowanie ich do Mogadiszu.
Źródło: FISE