Dzień „dobrych uczynków” to dobry moment, by zadać sobie pytanie o motywacje działalności społecznej, którą podejmujemy. Wbrew pozorom odpowiedzi „bo chciałem zrobić coś dobrego” i „bo tak należy czynić” nie tylko wywodzą się z odrębnych przesłanek, ale mają także różne konsekwencje.
O tym, że poziom kapitału społecznego w Polsce nie jest imponujący, nie trzeba raczej nikogo przekonywać. Nad tym, jak sobie z tym poradzić, głowi się niemało tęgich umysłów. Niemało również osób podejmuje konkretne działania mające na celu zwiększenie czy to poziomu zaufania między ludźmi, czy zaangażowania społecznego na rzecz innych, czy też wreszcie chęci do zrzeszania się i współpracy. Słowem: działania służące budowaniu wspólnoty. Nie bez znaczenia jednak jest to, jak sobie tę wspólnotę wyobrazimy i o jakie wartości ją oprzemy. Są to więc pytania, które powinniśmy sobie nieustająco stawiać. Nawet jeśli ciągle brakuje nam na to czasu i siły.
Motywacje do działania są przecież skrajnie różne. Dobrze widać to przy badaniach dotyczących wolontariatu. Według raportu z badań „Zaangażowanie społeczne Polek i Polaków”, przeprowadzonych przez Stowarzyszenie Klon/Jawor, ponad połowa badanych angażuje się w działalność na rzecz innych osób, ponieważ chce czuć się przydatnymi oraz potrzebnymi, a prawie co druga osoba spośród tych, którzy się angażują, uważa po prostu, że innym trzeba pomagać. Z drugiej jednak strony, dla także niemałej części badanych (44%) powodem zaangażowania społecznego jest możliwość czerpania z niego bezpośrednich, osobistych korzyści różnego rodzaju.
Oczywiste jest, że powyższe motywacje się przenikają, zaś prawdopodobnie każdy, kto pracował jako wolontariusz, wie, jak wiele podobna działalność daje człowiekowi – radości, satysfakcji, poczucia sensu. Powszechność praktyk związanych z tzw. „obowiązkowym wolontariatem” (które to określenie jest, co jasne, wewnętrznie sprzeczne) w szkołach czy popularność akcji zwracających uwagę przede wszystkim na bardzo wymierne korzyści płynące z zaangażowania społecznego, wiodą nas jednak ku pytaniu, czy podobne postawienie sprawy – zwłaszcza w wypadku osób młodych, które w zamian za aktywność na polu wolontariatu otrzymują gratyfikację w postaci choćby punktów przy rekrutacji do liceum – zamiast promować społecznie pożądane postawy, nie wbija im mocniej do głów ich potencjalnego egoizmu.
Nie jest bowiem tak, że każda działalność społeczna jest równie pożądana i każda jej motywacja równie warta promowania. Oczywiście, rozważając to na poziomie określonych wskaźników, można przekonywać, że dla – przykładowo – ubogiej rodziny bez znaczenia może być, czy ktoś sortuje przekazane jej dary z oportunizmu, dla wzniosłego celu czy z poczucia społecznego obowiązku. W istocie jednak wydaje się, że dla kształtu wspólnoty, którą każdy taki czyn może budować, ma to znaczenie fundamentalne.
Herosi i dziwaki
Jeśli chcielibyśmy bowiem przekonywać – a ja chciałbym – o łączącej ludzi wzajemnej odpowiedzialności, o potrzebie solidarności, o więzach, które należy budować, to w kategoriach wyjątkowo palącego wyzwania powinniśmy rozumieć wyniki badań, wedle których aktywność społeczna (w odczuciu tych, którzy aktywni nie są) jest zachowaniem nietypowym, domagającym się albo wyjaśnień i racjonalizacji, albo budzącym podziw, a niekiedy nawet zazdrość. W takim rozumieniu praca na rzecz innych (społeczności, otoczenia, środowiska etc.) staje się przypadłością albo dziwaków, albo herosów. Wtedy rzeczywiście możemy ją rozumieć jako „dobre uczynki”. Czy jednak bardziej pożądane nie byłoby promowanie takiego pojmowania aktywności, w myśl którego staje się ona realizacją powinności, nie zaś czynem ponadobowiązkowym? Czy naprawdę wsparcie osoby potrzebującej, posprzątanie ulicy, czy wpłacenie niewielkiej kwoty na rzecz jakiejś organizacji powinniśmy traktować jako szczególny powód do chluby lub – z drugiej strony – ekstrawagancję?
A jednak sami – jako sektor – do podobnego pojmowania aktywności społecznej przynajmniej w części się przyczyniamy. Jeśli promując przekazywanie jednego procenta – a więc skorzystanie z mechanizmu partycypacji, nie zaś filantropii – tak często używamy sformułowań w rodzaju „dar serca” czy „szlachetność”, nie dziwmy się później, że tak niewiele osób stać na tę „szlachetność” na co dzień. To – oczywiście – olbrzymi skrót myślowy. Jednak działania promocyjne wielu polskich organizacji odwołują się właśnie do podobnych schematów. Nie służy to chyba na dłuższą metę budowaniu poczucia odpowiedzialności ani postaw solidarności społecznej.
Warto, byśmy zrozumieli, że naszym dalekosiężnym celem – jako sektora, jako społeczników, jako osób, którym na sercu leży krzewienie postaw obywatelskich – nie musi być koniecznie namówienie ludzi do wsparcia akurat naszej organizacji czy do zostania koniecznie formalnym wolontariuszem. Może zbyt często przyznajemy sobie (faktycznie lub wizerunkowo) jako trzeciemu sektorowi monopol na sensowne działania? A, jak wynika z badań, więcej osób niż w wolontariat formalny, angażuje się w wolontariat nieformalny, rozumiany jako „działalność na rzecz osób spoza kręgu rodziny i znajomych (na przykład robienie komuś zakupów, pomoc w nauce, opieka) lub też jako podejmowanie działań na rzecz swojego otoczenia, lokalnej społeczności, sąsiedztwa czy miejscowości (na przykład sprzątanie okolicy, wspólna budowa lub remont budynków publicznych, dróg, organizowanie lokalnych imprez)”. Zbyt mocno skupiając się na polu działalności naszej konkretnej organizacji, tracimy szersze spojrzenie. Zbyt mocno koncentrując się na „tu i teraz”, tracimy z oczu horyzont naszego działania.
Po co nam organizacje
Jak przekonywał profesor Antoni Sułek, „trzeba pamiętać, że pojęcia, których teraz używamy, są importowane. Dotyczy to pojęcia „NGO-su” czy „wolontariatu”. A obcość pojęcia nie jest bez znaczenia, bo świadczy o tym, że dana forma życia społecznego była nieobecna w praktyce codziennej przed jego wprowadzeniem. Gdyby było inaczej, to powstałoby słowo, które by ją opisywało. Można prowokacyjne zapytać: po co nam NGO-sy w miejscach, w których funkcjonuje rozwinięta pomoc sąsiedzka?”.
No właśnie, po co? Cel istnienia organizacji w podobnej sytuacji jest jednak możliwy do odnalezienia. Może być nim właśnie uczestniczenie – i zachęcanie do uczestnictwa poszczególnych ludzi – w budowaniu większego projektu społecznego. Czy to będzie „cywilizacja miłości”, czy też wprowadzenie w życie haseł Rewolucji Francuskiej.
Bo przecież jednym z zadań, jakie stoją przed organizacjami pozarządowymi, jest także ekspresja wartości istotnych dla społeczeństwa. Gdy ostatnio przysłuchiwałem się kolejnej rozmowie na temat właśnie tego, po co nam są organizacje, rozmowa szybko skręciła – jak zwykle – z stronę grantów, projektów i współpracy z biznesem. Zastanawiano się nad tym, jak, a nie po co przetrwać. Wskazywano, że chcąc uzyskać wsparcie firm, musimy „wpisywać się w ich cele i strategię wizerunkową”. Przypominano o zagrożeniu pracy od projektu do projektu, bez dłuższej wizji, realizując takie działania, na jakie są pieniądze, niekoniecznie zaś zapotrzebowanie. To nie są nowe problemy. To nie są problemy wydumane. To rzeczywiste wyzwania, jakie stoją przed sektorem. To często problemy, poradzenie sobie z którymi skutecznie zajmuje cały nasz czas, energię i możliwości. Często nie starcza już go na zadawanie pytań. Ale chyba musimy go znaleźć.
Jeremy Rifkin przekonuje, że demokracja znalazła się obecnie na zakręcie. Według niego realne są więc trzy scenariusze: wzrost fundamentalizmów, rozrost grup przestępczych albo rozwój III sektora. Nie wdając się w dyskusje, czy diagnoza nieco nazbyt emfatycznego i zbyt lubiącego chwytliwe konstrukty amerykańskiego ekonomisty i politologa jest trafna, można stwierdzić, że jeśli organizacje pozarządowe nie będą wiedzieć, po co, w imię jakiej wizji chciałyby ratować demokrację, na pewno nie będą w stanie tego dokonać. Nie będą także umiały przekonać ludzi do społecznej aktywności. Niezależnie od tego, czy będziemy ją pojmować jako spełnianie dobrych uczynków czy zwykłego obowiązku.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)