Ostatnio byłem w Warszawie na „Nie-Kongresie Kultury”, imprezie będącej odpowiedzią na „Kongres Kultury”, który ma się odbyć we wrześniu w Krakowie. Formuła Nie-Kongresu była oparta na idei Bridge Campu czyli każdy i każda mógł zaprezentować dowolny temat w ciągu siedmiu minut. Kolejne siedem minut było przeznaczone na dyskusje z publicznością. Taka dyscyplina czasowa ma służyć zasygnalizowaniu tematu by później w przerwie czy po spotkaniu uczestnicy i uczestniczki Bar Campu (nazwa stosowana wymiennie z Bridge Campem) mogli i mogły już indywidualnie porozmawiać z wybranymi osobami, w zależności co kogo zainteresowało.
Tematy były przeróżne. Od miejskiej polityki kulturalnej przez samofinansujące się placówki po hakowanie kultury w sieci. Abstrahując od inwencji i pomysłów na kulturę prelegentów i prelegentek, najbardziej tendencyjny okazał się dyskurs osób uczestniczących w spotkaniu, dyskurs na wskroś akademicki. Stąd moje pytanie, dla kogo ma być ta kultura? Odniosłem wrażenie, że nie znając wywodów Habermasa o strukturalnym przeobrażeniu sfery publicznej ani myśli Beuysa na temat alternatywy czy teorii feministycznej Bell Hooks, niewiele będziemy mieli do powiedzenia. Przestrzeń na spontaniczną i emocjonalną (co nie oznacza, że nielogiczną) wypowiedź myśli prawdopodobnie istniała, ale miałem wrażenie, że nikt z organizatorów nie postarał się wyłuskać jej z gąszcza intelektualnych akrobacji i ocierających się o onanizm figur retorycznych. I nie szkodzi, że były to wariacje powtarzanych fraz z wyżej wymienionych teoretyków, skoro stwarzano atmosferę akademickiego smrodu, gdzie jedynym ratunkiem była intelektualna maska przeciwgazowa lub ucieczka. Część osób skorzystała z drugiego wyjścia, reszta wykonała polecenie: maski włóż!
Impreza nie-kongresowo kulturalna okazała się być kolejnym laboratorium pokornej myśli przetwórczej, akademicką sekcją nie-zwłok na żywym organizmie kultury. Być może (a raczej na pewno) taki był zamysł sobotniego Bar Campu, zatytułowanego o ironio, „Kultura – spontaniczny spisek wolności”… Spontaniczność owego spisku okazała się skrupulatnie zaplanowana i przycięta na miarę hermetycznej naukowości. Kultura to nie tylko seminaria, laboratoria dramatu i kontr-tenor w Operze Narodowej, ale również podwórkowe kino, teatr obwoźny i dyskusja z sąsiadką o geniuszu Himilsbacha. Często niestety teoretycy i praktycy wysokiej kultury zagrzebani w biennalach, sympozjach i filharmoniach traktują kulturę niską jak szczurzy ogon niezręcznie odstający od reszty ciała. Już samo dzielenie kultury na „wysoką” i „niską” jest dyskryminujące i deprecjonujące kulturę wiejską, osiedlową czy uliczną. A ona istnieje, tyle że niechętnie się nią zajmujemy bo jest brzydka, skarlała i nieprzyjemnie daleka od sukcesu.
Zatem, po co to całe publiczne fikanie intelektualnych kozłów na kłączach kultury („Kłącza kultury” to tytuł poprzedzającego nie-kongres warsztatu) skoro odbywa się to systematycznie na uniwersytetach, uczelniach, sesjach naukowych i seminariach? Cały ten spektakl merytorycznej rozbiórki kultury na czynniki odbywa się każdego dnia w cieniu katedr akademickich, o czym możemy później przeczytać w miesięcznikach i kwartalnikach społeczno-kulturalnych. Myśląc o publicznej debacie, widzę przestrzeń przyjazną zarówno dla profesora i doktorantki, jak i robotnika i woźnej. Tu takiej przestrzeni zabrakło. Nie mając „pleców” w teoriach Habermasa i Beuysa jesteśmy co najwyżej naiwnymi emotikonami w banalnym czacie ulicznej kultury.
Wiedza krytyczna działa emancypująco na tych, którzy ją nabyli. Ale co z rzeszą innych, którzy i które nie mają dostępu do tej wiedzy z powodów zdrowotnych, politycznych czy ekonomicznych? Może czas na postemancypacyjny ruch środowisk naukowych z ciasnego dyskursu akademickiego w stronę holistycznego postrzegania rzeczywistości, w której górnik i sprzątaczka mają tyle samo do powiedzenia co docent i menadżerka kultury. Tylko kogo interesuje ich zdanie?
Źródło: inf. własna