Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
O współczesnych domach kultury, DDK „Węglin”, osiedlowej sztuce i instytucjach kultury z Ludomirem Franczakiem rozmawia Wojciech Piesta.
Wojciech Piesta: – Kiedy domu kultury znikną z przestrzeni miejskiej?
Ludomir Franczak: – (śmiech) Mam nadzieję, że nigdy, ale domy kultury muszą cały czas ewoluować, bo to nie jest zamknięta struktura. Lubię powoływać się na przykłady skandynawskie, bo spędziłem tam dużo czasu. Mam tam wielu przyjaciół, których zachwyca system domów kultury. Oni u siebie nie mają czegoś takiego. Działają w zupełnie inny sposób.
W jaki?
L.F.: – W Skandynawii są duże, państwowe instytucje, które odpowiadają za kulturę, na przykład filharmonia, teatr. Natomiast wszystkie oddolne działania są organizowane przez samych mieszkańców. Skandynawowie dużą wagę przywiązują do bibliotek, gdzie się dzieją różne rzeczy związane z kulturą. Ale już jakieś koncerty, wystawy ludzie najczęściej organizują sami w klubach, pubach, przy użyciu prywatnego kapitału.
W Polsce jest trochę inaczej.
L.F.: – Tak. Dzięki pewnej stałości w kwestii dofinansowania my możemy się skupić na działaniu długofalowym. To nie jest tak, że piszemy projekt skierowany do seniorów, bo akurat oni są „modni”, a kiedy „modne” zaczynają być przedszkolaki, zostawiamy seniorów i cały dom kultury przekwalifikowuje się na dzieciaki. Gdybyśmy byli uzależnieni tylko od grantów to taka sytuacja mogłaby mieć miejsce. Funkcjonowanie w obiegu państwowym daje komfort szerszego działania i długofalowego planowania.
Znam takich, którym domy kultury kojarzą się z poprzednią epoką, z nieprzyjemna atmosferą i tylko pozorowanymi działaniami, ale na pewno nie z propagowaniem kultury bliskiej ludziom.
L.F.: – Myślę, że z domami kultury jest trochę tak, jak z dinozaurami. Wszystko, co nie jest w stanie przystosować się do rzeczywistości, znika. Miejsca, które nie są w stanie działać nowocześnie, ściągnąć do siebie ludzi i z nimi współdziałać, pewnie będą zlikwidowane lub przeorganizowane.
DDK Węglin nie jest takim reliktem.
L.F.: – To zasługa Sławka i Mateusza (Sławomir Księżniak – dyrektor i Mateusz Nowak – kierownik DDK Węglin – red.), którzy po prostu zaczęli budować ten dom od zera. Budynek, w którym jesteśmy, został zbudowany trzy lata temu. Dzięki temu nie dostaliśmy w spadku pracowników, którym nie chce się już pracować, bo byli związani z domami kultury bardzo wiele lat. Takich, którzy są już wypaleni. Świat się zmienił, a ich system pracy nie za bardzo... U nas takich ludzi nie ma. Wszyscy jesteśmy „skolekcjonowani” z różnych miejsc – ja przyjechałem ze Słupska, skąd pochodzę. Chyba naszą największą zaletą jest to, że mamy różne, spore, doświadczenia, a jednocześnie ciągle nam się chce.
Coś jeszcze?
L.F.: – Staramy się współpracować z mieszkańcami. Zanim DDK Węglin został otwarty, Sławek i Mateusz przeprowadzili w dzielnicy bardzo dużą ankietę. Pytali mieszkańców, czego oczekują po nowym domu kultury. Na podstawie odpowiedzi został przygotowany program na pierwszy rok. Potem pytaliśmy tych, którzy przychodzili do nas. W każdym roku program się zmieniał. Teraz zmian jest mniej, bo sam program jest bardziej precyzyjny, ale wprowadzamy do niego nowe elementy.
Jak się ma do tego twoja działka, sztuka?
L.F.: – Moja działalność w obrębie samej kultury jest totalną niszą, więc przyciąga niewiele osób, a co dopiero w takim miejscu, gdzie nie dość, że dom kultury powstał niedawno, to Węglin jest dla mieszkańców raczej sypialnią i jeśli już się spotykają, to bardziej przy piwie niż przy sztuce. Ja eksperymentując próbuję wejść w dzielnicę za pomocą różnych systemów wystawienniczych (śmiech).
Podasz przykład?
L.F.: – Już sam obiekt wymusił takie działania. Na początku przestrzeń dla sztuki miała być na pierwszym piętrze, ale tam powstała biblioteka. Reszta budynku jest tak wielofunkcyjna, że trudno choćby zawiesić wystawę na dłużej niż dwa dni. Dlatego zacząłem zapraszać artystów. Mariusz Tarkawian zrobił wielki mural na ścianie klatki schodowej. Szukając innych przestrzeni wymyśliłem Kiosk ze sztuką. Ustawiłem przed budynkiem DDK Węglin stary kiosk, który działa na zasadzie przypadkowego kontaktu. Staram się za dużo nie tłumaczyć. Po prostu pokazuję artystów, którzy operują środkami rozumianymi przez ludzi na poziomie intuicyjnym. Nie trzeba mieć wielkiego przygotowania z historii sztuki, żeby zrozumieć wystawy, które pokazuję, a jeśli trzeba, to zawsze przy kiosku jest wlepione wyjaśnienie w formie ulotki czy plakatu. Kiosk działa w ten sposób, że nie wymusza kontaktu, ale zobaczy się go zawsze kątem oka. Możesz się zatrzymać i zobaczyć, co jest w środku, ale wcale nie musisz.
Jak ludzie reagują na kiosk?
L.F.: – Na początku trochę podkurczeni przemykali obok niego. Chyba z myślą: "O! Uwaga! Sztuka!" (śmiech). Po jakimś czasie przekonali się, że nic złego się tam nie dzieje i teraz widzę panią z zakupami, dzieciaki i innych, którzy zatrzymują się, zaglądają i zastanawiają, co będzie następne, bo „najbardziej podobały mi się motyle, które były na początku”. Tak to działa. Narysowałem malutki okrąg dla sztuki wokół domu kultury.
Co dalej?
L.F.: – Kolejnym krokiem jest projekt "Nowy dom", który zatacza szersze kręgi.
Projekt związany z zabudową i architekturą dzielnicy?
L.F.: – To wytrych. Hasło na początek, od którego zaczynamy, bo architektura jest teraz nośnym tematem i dużo się o niej rozmawia. Węglin w granice Lublina został włączony w 1957 roku, ale wtedy to były drewniane domy i budynki. W latach siedemdziesiątych spółdzielnia "Świt" zaczęła stawiać domy – typowe komunistyczne klocki – dwu- i jednorodzinne. Mieszkańcy dostawali budynki, w jakiś tam sposób wykańczali, a potem, mimo że to było zabronione, ludzie zaczęli zmieniać te domy. Dobudowywali ganki, pojawił się taras, powstały dodatkowe piętra, wyrosły dachy spadziste itd. Postanowiliśmy przyjrzeć się tej różnorodności, ale tak naprawdę architektura jest pretekstem, żeby przyjrzeć się mieszkańcom.
Jaki dom, taki człowiek?
L.F.: – Tutaj każdy dom jest odzwierciedleniem osobowości jego mieszkańców. Nawet po płocie widać, kto mieszka w środku. Po psie – czy jest duży, czy mały i jak głośno szczeka (śmiech). To są rzeczy, które mówią nam o mieszkańcach i o tym, czego oni potrzebują.
Czy mieszkańcy Lublina zorganizowaliby się oddolnie, żeby organizować różne wydarzenia, gdyby zabrakło domów kultury?
L.F.: – Wydaje mi się, że to są naczynia połączone. W Lublinie taki system działa dobrze jako całość. Jednak byłem zaskoczony – przyjeżdżając z północy Polski – jak tu ludzie organizują się oddolnie. W Lublinie jest mnóstwo stowarzyszeń, fundacji i to nie takich na papierze, ale aktywnych. Ludzie chcą tu działać.
Z czego to wynika?
L.F.: – Po części z udziału w konkursie na Europejską Stolicę Kultury, ale chyba bardziej z bliskości mieszkańców Lublina. Pamiętam taką historię, kiedy świeżo wprowadziliśmy się z żoną i synem do Lublina. Oni spieszyli się do szkoły, byli prawie spóźnieni, a mały nie miał nic do jedzenia. Weszli do piekarni, w której była bardzo długa kolejka. Jak tylko ludzie zobaczyli matkę i dziecko z tornistrem, powiedzieli: "Proszę! Kupujcie pierwsi, bo wam się spieszy, zaraz ósma!" (śmiech). Dla mnie to było niepojęte! Wiem, że takie rzeczy dzieją się czasem przypadkiem i być może cały obraz miasta taki nie jest, ale wydaje mi się, że na poziomie międzyludzkim ludzie w Lublinie są w jakiś sposób życzliwi i otwarci.
Podobnie jest na poziomie instytucji?
L.F.: – Tu, jak w każdym mieście, jest jakieś współzawodnictwo między galeriami, teatrami itd., ale o wiele mniejsze. Nie czuję, żeby ludzie podkładali sobie świnie (śmiech). Ciągle jestem człowiekiem z zewnątrz, bo mieszkam w Lublinie dopiero trzy lata, ale uważam to miasto za bliskie sobie. Z tych rzeczy wynika chęć u ludzi w uczestniczeniu w kulturze i w jej tworzeniu.
Brzmi optymistycznie.
L.F.: – Ja to nazywam "kulturą spotkań", bo spotkanie jest najważniejsze. Kontakt z drugim człowiekiem. Podoba mi się, kiedy kultura rozgrywa się na wielu poziomach jakościowych. Czasem jakość nie jest najlepsza, innym razem jest bardzo wysoka. Dzięki temu docieramy z kulturą do różnych osób, angażując ludzi na różnych poziomach.
Jak ludzie mogą wpływać na ofertę DDK?
L.F.: – Przed domem kultury Robert Kuśmirowski ustawił Kulturbox – małą skrzynkę pocztową, do której mieszkańcy mogą wrzucać swoje propozycje. Poza tym zawsze można do nas przyjść i porozmawiać – tak często się dzieje, że ktoś ma jakiś pomysł i opowiada nam o nim. Staram się raczej nie przywiązywać wielkiej wagi do frekwencji. W zależności od tego, czy wydarzenie wymaga większego, czy mniejszego przygotowania/zaangażowania od odbiorcy obecność jest różna. Wiadomo, że najwięcej ludzi przyjdzie zawsze na film, albo występ znanego artysty, ale kultura buduje się pod warunkiem swojej różnorodności i wielopoziomowości. Chociaż np. w przypadku warsztatów jest to już łatwiejsze – kiedy widzimy, że dużo osób przychodzi to znaczy, że im się podobają i warto je kontynuować, kiedy frekwencja maleje, trzeba coś zmienić. Na szczęście na razie nie maleje.
Za pomocą sztuki można budować społeczeństwo obywatelskie?
L.F.: – Pewnie tak. Powstanie DDK Węglin jest oddolną inicjatywą mieszkańców, więc najwyraźniej potrzebowali kultury. Jakaś grupa mieszkańców tak długo naciskała na władze, aż dostali dom kultury, więc można powiedzieć, że trafiliśmy na gotowe społeczeństwo obywatelskie.
Pięknie!
L.F.: – Tylko jest taki kłopot, który ja mam z terminami obejmującymi szeroki okrąg ludzi, bo ludzie są różni. Grupa inicjatywna, która doprowadziła do powstania DDK Węglin jest niewielka w stosunku do wszystkich mieszkańców dzielnicy, więc mówiąc o społeczeństwie obywatelskim, mówimy o dziesięciu/piętnastu osobach.
To już gorzej...
L.F.: – Wiem, że mieszkańcy, którzy są za nami siedzą i obserwują co się dzieje, ale nie działają. Najgłośniejsi są zawsze przeciwnicy. Na pewno w jakiś sposób aktywizujemy mieszkańców tej dzielnicy i siebie wzajemnie. Nie stoimy obok, ani nad, jesteśmy im równi. Staramy się nie stwarzać barier. Każdy może do nas przyjść, usiąść na sofie, porozmawiać.
I znów lepiej.
L.F.: – To chyba jest kluczem w ogóle do budowania społeczeństwa obywatelskiego. Wychodzić do ludzi, nie budować barier, być blisko.
Po co nam domy kultury?
L.F.: – Po to, żeby nie skupiały się na fajerwerkach. Tu nie powinno być wielkich festiwali i wydarzeń na wielką skalę, ale akcje, które działają na poziomie zwykłego obywatela, czasem wręcz ledwo zauważalne. Ja nie zapraszam artystów, którzy stawiają sobie pomniki w centralnym miejscu dzielnicy, raczej ludzi, którzy wchodzą w interakcję z mieszkańcami. Chodzi o to, żeby zakrzywić rzeczywistość i wybić ludzi z codziennego rytmu, ale nie w bokserskim stylu, tylko delikatnie pociągając za sweterek (śmiech).
Ludomir Franczak - artysta-plastyk, performer. Absolwent Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, w DDK „Węglin” prowadzi Galerię Węglin, zajmuje się oprawą graficzną i dba o identyfikację wizualną.
Źródło: lublin.ngo.pl
Ten tekst został nadesłany do portalu. Redakcja ngo.pl nie jest jego autorem.
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.