Dawno temu, w PRL... zupę w kotłach wynosiliśmy do lasu
KRZYSZTOF STANOWSKI: „Stawialiśmy obóz harcerski na terenie trzech województw jednocześnie – namioty stały w jednym województwie, latryny – w drugim, kuchnia – w trzecim. Miało to zasadnicze znaczenie przy kontroli…” – pierwsze wspomnienie w jubileuszowym cyklu „Dawno temu, w PRL…”, czyli o tym, co trudno sobie dziś wyobrazić, miał dla ngo.pl Krzysztof Stanowski.
Działalność społeczną zaczynałem w harcerstwie. Organizując w latach 70. obozy harcerskie wiedzieliśmy, że każdy z nich, w każdej chwili może być zwinięty – właściwie za cokolwiek. Mogła przyjść kontrola z sanepidu, kuratorium lub milicja – wlepić instruktorom mandat i odesłać wszystkich do domu.
Dlatego starannie wybieraliśmy miejsca na obozy. Jak najdalej od władzy. Było takie miejsce na terenie trzech województw jednocześnie – namioty stały w jednym województwie, latryny – w drugim, kuchnia – w trzecim. Miało to zasadnicze znaczenie, bo dopóki nie pojawiała się milicja – co następowało dopiero pod koniec – można było odsyłać wszystkie kontrole mówiąc, że przyjechały z niewłaściwego województwa. Wiele razy się udawało.
Innym sposobem była organizacja obozu stałego dla 80 osób pod przykrywką kilku obozów wędrownych, których nie trzeba było rejestrować. Stawialiśmy na takim obozie nielegalną kuchnię (która nie „przysługiwała” obozom wędrownym), a harcerze stali na warcie. Dawali znać w momencie, gdy zbliżała się kontrola. Zanim dotarła do miejsca wykroczenia, musieliśmy zdążyć zlikwidować kuchnię, zalać ogień wodą, wynieść kotły z gotującą się zupą głęboko do lasu i wyprowadzić z obozu wszystkie osoby pełnoletnie, którym można by wlepić mandat.
Pamiętam też przepis, który w latach 70. pozwalał 16-letniej młodzieży z pisemnym pozwoleniem rodziców, podbitym pieczęcią zakładu pracy, samodzielnie wędrować. Korzystaliśmy z tego na faktycznych obozach wędrownych. Jeśli przed 24-osobową kolumną harcerzy pojawiał się milicyjny polonez, sięgaliśmy do kieszeni po pozwolenia. Każdy z osobna wyjaśniał, że pozostałych spotkał na szlaku.
Pięć pieczątek
W latach 70. staraliśmy się mieć ok. pięciu pieczątek: na jednej byliśmy drużyną harcerską, na drugiej – klubem turystycznym, na jeszcze innej – kółkiem ministrantów. Władza starała się ograniczać działalność niezależną – jeśli którąś nam zabrali, to korzystaliśmy z kolejnej pieczątki.
Filozofia pięciu pieczątek miała swoje negatywne strony – harcerze tamtych lat byli mistrzami przygotowywania fałszywej dokumentacji. Nie było mowy o jakiejkolwiek niegospodarności, ale w tamtych warunkach, m.in. zaopatrywania się u rolników, nie było możliwości otrzymania jakichkolwiek rachunków. Pamiętam, jak w stanie wojennym jedno ze środowisk harcerskich, po przeniesieniu pracy z młodzieżą do Klubu Katolików w Lublinie, zorganizowało nielegalny obóz, a prezes Klubu poprosił jego kwatermistrza o przygotowanie sprawozdania. A młody człowiek na to: „a według których standardów?”. Każdy w tamtych czasach przywykał, niestety, do udzielania różnym rozmówcom różnych odpowiedzi na to samo pytanie. Co gorsze, często w żadnym przypadku nie miał poczucia, że kłamie.
W porówaniu z czasami stalinowskimi działalność w latach 70. nie była niebezpieczna - mój św. pamięci ojciec otrzymał w 1949 r. wyrok siedmiu lat więzienia „za próbę obalenia ustroju przemocą przy pomocy fałszywych argumentów”. Był wtedy sekretarzem Sodalicji Mariańskiej (katolickiego stowarzyszenia świeckich). Jego wieloletnia odsiadka w więzieniu we Wronkach to nie były żarty.
W latach 70. i 80. wyroki były niższe - ja sam siedziałem "jedynie" osiem miesięcy za udział regionalnych w strukturach „Solidarności”. Pierwszego dnia podszedł do mnie najwyższy rangą kryminalista, położył rękę na ramieniu i mówi: „panie Stanowski, najgorsze jest tylko pierwsze dziesięć lat”.
A my wierzyliśmy już, że „sky is the limit”. Wystarczy włożyć dziesięć lat pracy, i przy odrobinie szczęścia możemy w tym kraju zmienić wszystko.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)