Dawno temu, w PRL… liczyłam ludzi przy urnie wyborczej
WANDA NOWICKA: Miałam mieszkanie idealne do obserwacji – okno wychodziło na lokal wyborczy, więc cały dzień wyborczy ktoś u mnie siedział i skrzętnie notował.
Z czasów stanu wojennego i po nim pamiętam drobne aktywności, które jednak składały się na obraz tego, jak wyglądała działalność opozycyjna i społeczna. Byłam wtedy w „Solidarności”, ale w tym samym czasie urodziłam troje dzieci – mój najstarszy syn urodził się… w sierpniu ‘80., w szczycie strajku w Stoczni Gdańskiej. Kolejni dwaj dołączyli do nas w 82 i 84 roku. Ich wychowanie bardzo mnie absorbowało, więc angażowałam się w miarę możliwości. Na przykład – użyczaniem mieszkania. Mało kto wie, że przed 89 rokiem opozycja obserwowała wybory. Chodziło o to, żeby przynajmniej oszacować, ile osób głosuje i zweryfikować „cuda nad urną”. Obserwowało się i liczyło osoby wychodzące z lokali wyborczych, a następnie szacowało generalną liczbę głosujących.
Miałam mieszkanie idealne do obserwacji – okno wychodziło na lokal wyborczy na Żoliborzu. W dzień wyborów ktoś zatem zwykle siedział w moim fotelu przed oknem i notował skrzętnie.
Ja sama z kolei wybrałam się któregoś razu obserwować lokal wyborczy nieopodal Teatru Komedia. Z najmłodszym synem, w wózku. Na ławce, oprócz mnie, siedzieli inni „zwykli obywatele”: jakaś dziewczyna, dwóch facetów. Przez długi czas nikt się nie podnosił. Nie tknęło mnie, dopóki nie usłyszałam z boku głosu: „A pani co tu robi? Dowodzik poproszę!”. Dotarło do mnie, że usiadłam na ławce obok tajniaków, którzy byli tam w tym samym celu – obserwowali wybory. Wstałam i zaczęłam iść, a potem – słysząc okrzyki za mną – biec również. Taka ucieczka, PRL-owskim chodnikiem, z wózkiem, który bynajmniej nie przypominał dzisiejszych zwrotnych cudów techniki z tytanowymi szprychami, musiała wyglądać komicznie. Ja jednak najadłam się wtedy strachu, choć tajniacy odpuścili.
Pamiętam też codzienną, drobną aktywność noszenia opornika, wpinanego w ubranie. To była mała część obwodu elektrycznego, montowana zwykle w urządzeniach elektrycznych, a za „Solidarności” wpinana w ubranie na znak oporu przed władzą komunistyczną. Byłam zachwycona tym pomysłem – samą grą słów oraz tym, że można było wyrazić swoje stanowisko i dać innym wsparcie w tak prosty, prawie bezkosztowy sposób.
Legitymowano mnie za opornik kilkukrotnie, aż w końcu kazano zdjąć i oddać, podczas kontroli na Krakowskim Przedmieściu. Dziś wydaje mi się to zabawne, że władza nie mogła znieść nawet tak drobnej, jak opornik, rzeczy.
Źródło: inf. własna ngo.pl