Z Dariuszem Paczkowskim - działaczem społecznym, artystą, wegetarianinem, od 1987 roku tworzącym zaangażowane społecznie graffiti i street art, ubiegłorocznym laureatem Wyróżnienia dla Animatorów Społecznych im. Radlińskiej, rozmawia Marta Jasińska.
– W ubiegłym roku zostałeś wyróżniony przez Krajowy Ośrodek EFS i Stowarzyszenie CAL, jako jeden z animatorów społecznych, działających aktywnie na rzecz innych. Czy to wyróżnienie było dla Ciebie w jakiś sposób istotne?
D.P – Od ponad dwudziestu lat współpracuję z różnymi organizacjami. W kilku pracowałem. To wyróżnienie otrzymałem w bardzo ważnym momencie. Wtedy właśnie wraz z przyjaciółmi (moją żoną Kariną i Piotrem Cykowskim) zakładaliśmy własną fundację. Dzięki wyróżnieniu, które jest personalne, nabrałem wiatru w żagle, wzmocniło mnie to, dodało sił, wiary.
– Angażujesz się w różne akcje społeczne, dotykające wielu kwestii. Czym zajmie się wasza Fundacja?
D. P. – W działaniach społecznych wąska specjalizacja według mnie niesie ze sobą pewne zagrożenia, dlatego fundację nazwaliśmy „Klamra”. W statucie mamy wszystko. Chcemy uniknąć sytuacji, że nie możemy czegoś zrobić tylko dlatego, że zawęziliśmy sobie pole działania.
– Któryś z obszarów jest dla ciebie szczególnie ważny?
D. P. – Najważniejsza jest dla mnie współpraca. Nie mogę pogodzić się ze zjawiskiem przeistaczania się NGO-sów w korporacje konkurujące ze sobą, gdzie bardziej od współpracy i idei, liczy się promocja własnego logo i marki. Stawiamy na współpracę, łączenie różnych środowisk i spraw. Wiele problemów na świecie bierze się z tego, że ludzie nie widzą niczego, poza czubkiem swego nosa. Często jest tak, że walcząc o prawa zwierząt zapominają o prawach człowieka albo robiąc coś dla ogółu jednocześnie nie szanują jakichś mniejszości. Współorganizowałem na przykład obchody Dnia Tolerancji, który był wcześniej kojarzony wyłącznie z mniejszościami seksualnymi. Udało mi się do współpracy zaprosić Polski Związek Niewidomych i młodych ludzi z autyzmem. Bo prawo do tolerancji mają wszyscy. Myślę, że dużym problemem jest to, że ludzie się alienują. Ukuliśmy z Konradem Iwanowskim z wrocławskiej grupy Kolektyf takie hasło, które pojawi się na którymś z moich graffiti: „Ludzie się alienują, tylko rozmowy są coraz tańsze”. Komercjalizacja i zamykanie się w swoim wąskim światku sprawiają, że ludzie przestają zauważać, co dzieje się dookoła. Dlatego nie wybiorę tematu, na którym będziemy się koncentrować. Do zrobienia jest zbyt wiele, żeby się ograniczać. Chcemy budować sieci współpracy. Bo w jedności siła. My pomagamy tu, wy pomagacie tam. Szukamy sprzymierzeńców i patrzymy, co możemy zrobić razem, by generalnie szło do przodu.
– Twoim narzędziem animacyjnym jest graffiti. Dlaczego akurat tą sztuką starasz się dotrzeć do ludzi?
D. P. – Graffiti jest językiem młodych ludzi. Problemy autyzmu, rasizmu, czy ekologii nie są dla nich bardzo zajmujące. A język graffiti jest atrakcyjny. Jeśli sami w ramach prowadzonych przez nas warsztatów mogą coś na dany temat namalować, staje się to dla nich ważne, zaczynają inaczej na to patrzeć. Graffiti jest dla mnie czymś, czym mogę się podzielić. Współpracuję m.in. z fundacjami: Arka, Inna Przestrzeń, Synapsis, Czarodziejska Góra oraz Stowarzyszeniami Nigdy Więcej i Dobrze Urodzeni. Gdy jest nam po drodze i np. poprzez warsztaty graffiti z młodzieżą jestem w stanie ich wesprzeć, nagłośnić jakiś ważny problem, z którym się borykają – po prostu to robię.
– Skąd u Ciebie ta chęć działania z ludźmi?
D. P. – Myślę, że to się bierze z stąd, że jestem jedynakiem i brakowało mi zawsze kontaktu. Teraz go sobie organizuję. Na tym też polega rola animatora: mam pomysł, ideę, to stwarzam takie warunki, by inni mogli się w to włączyć.
– Jak udaje ci się ich przekonać? Domyślam się, że są to osoby mające dużo własnych spraw na głowie.
D. P. – Ostatnio jeździłem po Polsce i wspierałem Fundację Ekologiczną ARKA w kampanii „To nie krasnoludki palą śmieci”. W siedmiu miastach malowałem graffiti z krasnoludkami. Zaprosiłem do tego projektu różnych znajomych artystów. To rzeczywiście są ludzie często bardzo zajęci. Nie daliby rady fizycznie uczestniczyć w trasie po kraju. Dlatego dziewięciu twórców zaprojektowało swoje krasnoludki, a ja z młodymi ludźmi wyciąłem z nich szablony i malowałem po Polsce. Najważniejsze, że są współautorami. Tak to wymyśliłem. Dla Fundacji ARKA to też jest super, bo skala całego przedsięwzięcia jest większa. Pokazuje, że to ważny temat, skoro aż tyle osób się w to zaangażowało.
Próbuję działać jak „mobilizator”. Ludzie potrzebują kogoś takiego. Jak poprosiłem o wsparcie, to bez problemu, dziewięć osób, bez pieniędzy zaangażowało się w malowanie. We Wrocławiu malowaliśmy ścianę dużej kamiennicy. Podejrzewam, że dla niejednego artysty, fajnie by było powiedzieć: mam swoją kamienicę we Wrocławiu, namalowałem ją sam. Dla mnie o wiele ważniejsze jest to, że zrobiłem to z innymi artystami. I młodzieżą. To jest mój sposób działania. To jest dla mnie sukces: udało mi się zaprosić tylu ludzi do współpracy i zrobiliśmy coś wspólnie, dla idei, by ludzie nie palili śmieci w piecach domowych. I chyba całe życie tak mam.
– Jak znajdujesz na to wszystko czas?
D. P. – Z czasem nie jest lekko. Ale to jest chyba wyłącznie kwestia determinacji. Jestem coraz starszy i mobilizująca jest świadomość, że tego czasu jest coraz mniej. A chciałoby się zrobić jak najwięcej.
– Rodzina, przyjaciele?
D.P. – W pracy się nie izoluję. Moja ukochana Karina wspiera mnie i wiele działań przygotowujemy wspólnie. Jak tylko jest taka możliwość, to bierzemy dzieci (Krzyś ma półtora roku, Kalina 6 lat). Bo to, co możemy im dać najcenniejszego, to wartości, w które wierzę i wrażliwość na innych. Nie mam kupy szmalu, nie dam im pewnie najlepszej szkoły, najlepszego komputera. Ważne jest dla mnie, by wiedziały, czym się tata zajmuje. Kalina broniła z nami doliny Rospudy i wspólnie z Krzysiem upominała się już o Wolny Tybet i prawo kobiet do porodów naturalnych (nasze dzieci przyszły na świat w domowych porodach). A inni? Jak zapraszam ludzi do współpracy, to wtedy jest czas na to, by pobyć z drugim człowiekiem, zobaczyć, co on robi, jak mu idzie, co u niego słychać.
– Miałeś chwile zwątpienia, załamania? Pomyślałeś: wyrzucam wszystkie farby, wyłączam telefon, wyjeżdżam? Bo na przykład uznałeś, że to wszystko nie ma sensu, że nic się nie zmienia.
D. P. – Był taki moment, gdy jednego dnia straciłem pracę i przyjaciół. Przez dziewięć miesięcy pracowałem potem w biznesie, żeby utrzymać rodzinę. Rękę wyciągnęła do mnie moja żona, bo powiedziała, że jakoś sobie damy radę, a ona chce mieć szczęśliwego męża. Rzuciłem więc pracę w biznesie i zacząłem robić to, w co wierzę – wróciłem do organizacji pozarządowych. Od kiedy się na to zdecydowałem, los mi nie daje zginąć. Od razu pojawiły się różne propozycje, możliwości.
– Skąd czerpiesz energię na to wszystko?
D. P. – Myślę, że z nieba. Jestem buddystą, ale na typową praktykę buddyjską nie mam czasu. Staram się medytować podczas malowania – staram się myśleć, po co i dla kogo to robię. Gdy przez trzy dni malowałem Rondo Wolnego Tybetu w Warszawie, w akcję zaangażowało się spontanicznie około stu osób. Wszystkich prosiłem: nie przeklinamy i podczas malowania myślimy dobrze o Tybetańczykach. W Tybecie wypowiada i maluje się mantry, wiesza się chorągiewki z dobrymi życzeniami i modlitwami. Ludzie tam wierzą, że te dobre życzenia i modlitwy wiatr unosi w przestrzeni, dzięki czemu świat zmienia się na lepsze. Chcę, by ludzie robili graffiti świadomie: nie tylko pucha z farbą, ale koncentracja energii na temacie. Dzięki temu, że w tworzenie tego graffiti zaangażowało się tak wiele osób, rondo zostało okrzyknięte pierwszym na świecie Społecznym Rondem Wolnego Tybetu. Wprawdzie wszystko koordynowałem, odpowiadałem za koncepcję, projekt, natomiast autorów jest ponad stu. I to jest dla mnie Moc. Miała ona swoje dalsze reperkusje. Już rok później pani prezydent Gronkiewicz-Waltz odsłaniała w tym miejscu pierwszą na świecie tablicę upamiętniającą powstanie Tybetańczyków krwawo stłumione przez komunistyczne Chiny. A w najbliższych latach powstawać tu będzie znowu pierwsza na świecie Galeria Tybetańska, prezentująca kulturę i historię tego narodu. Już zapraszam do współpracy przy jej tworzeniu!
– Mieszkasz w Żywcu. Jeździsz często po całej Polsce. Nie łatwiej by Ci było mieszkać w Warszawie?
D. P. – (śmiech) Na pewno nie. Warszawa mnie kocha, ja kocham Warszawę. Dużo rzeczy tam robię, mam tam wielu przyjaciół. Ale staram się nie tracić kontaktu z rzeczywistością. I nie chcę wpaść w pewien młynek. Potrzebuję małej miejscowości, gdzie wszyscy się znają, gdzie w razie czego dzwonię do pana burmistrza i pytam, czy coś się da zrobić. Do pani Prezydent Warszawy nie mam jeszcze telefonu (śmiech). Trochę upraszczam, ale po części tak to wygląda.
Pochodzę z Grudziądza. To mała miejscowość. W 1988 roku założyłem Front Wyzwolenia Zwierząt, który rozrósł się jako nieformalna sieć w 25 miastach – również w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu czy Poznaniu. Centrala została w Grudziądzu. Ludzie się temu dziwili. Często na różnych akcjach w Polsce mówię, że to w waszej miejscowości może być pępek świata. Zadupie to ludzie mają w głowach. Jestem wręcz przekonany, że w małych miejscowościach może być łatwiej. Bo tam się mniej dzieje i łatwiej jest zaproponować coś atrakcyjnego.
– Załóżmy, że masz na projekt nieograniczoną ilość pieniędzy. Co byś zrobił?
D. P. – Zaprosiłbym do współpracy działaczy społecznych z różnych dziedzin, wizjonerów, by wspólnie przygotować plan ratowania ludzkości, a o błogosławieństwo poprosiłbym największych przywódców duchowych… Jest szansa, że by się nam udało.
Pobierz
-
patronat ngo.pl
615923_201101122145100682 ・38.72 kB
Źródło: Stowarzyszenie CAL