Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
Przeglądając ostatnio wpisy pod pewnym apelem do minister edukacji, znalazłam jeden bez nazwiska: tylko Agnieszka i nazwa miejscowości. Małej miejscowości. Czy Agnieszka zapomniała podać swoje nazwisko? Czy po prostu podpisywanie się pod jakimkolwiek listem do władz wciąż budzi w Polsce mimowolny lęk. A nuż władza postanowi prześwietlić Bogu ducha winnych „subskrybentów” społecznych akcji? Naśle na nich policję, skarbówkę, wójta i rejenta?
Mimo że nasza demokracja
zyskała pełnoletniość, jedną nogą wciąż stoimy w systemie, w którym
wszechwładnym urzędnikom państwowym łatwo można się było narazić.
„Diabeł utrudniający nam budowanie społeczeństwa obywatelskiego
nieustannie pod polskim kotłem pali”, mówił w wywiadzie dla Gazety
Wyborczej znany psycholog, prof. Janusz Czapiński, wyjaśniając,
skąd się bierze bierność Polaków – „za każdym rogiem agent, władza
czyha na nasze potknięcia, zza firanek wyglądają nieżyczliwi
sąsiedzi”.
W tyle za
Europą
Agnieszka, wpisując skromnie
swoje imię pod petycją i tak zdobyła się na rzadki gest. Wydawałoby
się, że czynność tego typu wymaga jedynie poglądów i długopisu,
trudno o mniej absorbujący „czyn społeczny”. Jednak jak pokazują
najnowsze badania Stowarzyszenia Klon/Jawor i Centrum Wolontariatu
w ciągu ubiegłego roku tylko 7,5% z nas podpisało się pod jakimś
apelem („Wolontariat, filantropia i 1% – raport z badań 2007”,
Warszawa 2008, badanie przeprowadzone przez firmę Millward Brown
SMG/KRC). Europejska średnia jest pod tym względem znacznie wyższa.
W 2006 roku petycję podpisał co czwarty Europejczyk (25% wg
międzynarodowego sondażu European Social Survey 2006), prawie do
drugi Szwed (44%) i Brytyjczyk (41%). Nawet grupy pod tym względem
najaktywniejsze w Polsce, studenci i pracownicy budżetówki,
podpisują petycje niemal dwukrotnie rzadziej niż przeciętny
Europejczyk.
Jeszcze większą niechęć
Polacy czują do (legalnych) manifestacji – wg badania
Stowarzyszenia Klon/Jawor w 2006 roku wzięło w nich udział zaledwie
3,3% badanych, a wg European Social Survey (ESS) jeszcze mniej bo
zaledwie 1,4%. Daje to najniższy wynik w całej Europie. Nieco mniej
odstajemy od innych europejskich państw pod względem kontaktów z
politykami, urzędnikami państwowymi lub samorządowymi – 9,5%, przy
średniej wynoszącej na Starym Kontynencie prawie 14%.
Nie nosimy znaczków
propagujących kampanie lub akcje, nie urządzamy bojkotów
konsumenckich (celowe unikanie jakichś produktów ze względu na
nieetyczne postępowanie ich producenta), nie działamy w partiach
politycznych ani grupach obywatelskich. Jeśli brać pod uwagę
wszystkie wymienione wyżej rodzaje działań, Polska niemal zawsze
uzyskuje wynik 3, 4-krotnie niższy od europejskiej średniej. I w
żadnej ze zbadanych przez ESS kategorii obywatelskości nasz wynik
nie przewyższa tej średniej. Można oczywiście powiedzieć, że dane
te odzwierciedlają znany podział Europy na aktywną północ i zachód
oraz nieaktywne południe i wschód. Jednak Polska wypada
zdecydowanie blado nawet w porównaniach z Europą
Środkowo-Wschodnią, mającą zbliżone do nas doświadczenia
historyczne ostatnich 50 lat. Gorsze wyniki niż Polacy uzyskują
tylko Bułgarzy, czasem Węgrzy.
I tak się nie
uda
Podobno „gdzie dwóch Polaków,
tam trzy opinie”, jednak już manifestowanie tych opinii poza domem
lub szerzej, kręgiem rodzinno-towarzyskim, wychodzenie z nimi do
sfery publicznej przytłaczająca większość rodaków uważa
prawdopodobnie za stratę czasu. Nic dziwnego skoro tak niewielu z
nas wierzy, że ma jakikolwiek wpływ na sprawy publiczne, wg badań
CBOS z 2006 r. ledwie co czwarty badany. Późniejsze dane tego
ośrodka badawczego, z 2008 roku, pokazują wprawdzie pod tym
względem pewną poprawę (30% optymistów), jednak wciąż 65% uważa, że
ludzie tacy jak oni nie są w stanie wpłynąć na bieg spraw w kraju.
Nie lepiej wygląda sytuacja na poziomie spraw lokalnych. W 2006
roku zaledwie co piąty Polak był zdania, że prawdopodobnie udałoby
mu się nakłonić lokalne władze do rozwiązania jakiegoś problemu w
najbliższej okolicy. Prawie 60% – że próby wywołania pozytywnej
reakcji ze strony tych władz spaliłyby na panewce (dane
Stowarzyszenia Klon/Jawor). Nowsza edycja tego samego badania
pokazuje pewną poprawę, lecz choć optymiści są w ofensywie, wciąż
jest ich o połowę mniej niż pesymistów. Tylko 27% badanych
widziałoby szanse powodzenia swojej inicjatywy u lokalnych władz,
zaś 50% nie widzi takiej możliwości. Wg autorek opracowania
„Wolontariat, filantropia i 1% – raport z badań 2007”, przekonanie
o możliwości wywierania wpływu na swoje otoczenie, nie wiąże się z
poziomem wykształcenia respondenta, tradycyjnie najsilniej
wpływającym na aktywność obywatelską badanych. Wiąże się natomiast
z posiadaniem doświadczeń
społecznikowskich.
Czy odnotowany przez CBOS i
Klon/Jawor wzrost poczucia sprawczości okaże się trwałą tendencją –
pokażą kolejne badania. Jest taka nadzieja, szczególnie, że
zdecydowanie wyższe poczucie współdecydowania o sprawach kraju mają
ludzie młodzi, którzy większość życia spędzili w wolnej Polsce,
urodzili się tuż przed lub po wyborach z 1989 roku. Wśród ogółu
Polaków widać natomiast wyraźny związek między uczestnictwem w
ostatnich wyborach (w których odnotowano relatywnie wysoką
frekwencję), a poczuciem, że można wpływać na losy kraju (CBOS,
„Czy obywatele mają wpływ na sprawy publiczne”). Wrzucenie kartki
do wyborczej urny jest ważnym wskaźnikiem obywatelskiej aktywności,
jednak ma charakter zbyt jednorazowy, by trwale wpłynąć na poczucie
wpływu Polaków, a pośrednio na ich aktywność
obywatelską.
Warto przypomnieć, że polską
aktywność społeczną charakteryzuje taki właśnie jednorazowy
charakter, narodowe zrywy, filantropia raz do roku z Wielką
Orkiestrą, mobilizacja w razie powodzi. To nie przekłada się jednak
na codzienne działania w najbliższym otoczeniu, posadzenie roślin
koło szkoły, naprawienie ławki w parku.
Droga
donikąd
Konstancin pod Warszawą to
miejscowość znana z kontrastów, rozpadające się przedwojenne wille
letniskowe stoją tuż obok okazałych rezydencji w stylu „Dynastii” –
amerykańskiego serialu z lat 80. o życiu i intrygach pławiącej się
w luksusach rodziny Carringtonów. Jak to się dzieje, że drogi
prowadzące do posiadłości najbogatszych ludzi w Polsce to wertepy
straszące błotnistą mazią? Czy po przejażdżce taką drogą ubłocone
porsche zachowuje swój urok i szyk? Trudno sobie wyobrazić, by to
pieniądze były główną przyczyną rozpaczliwego stanu dróg w
Konstancinie, jednej z najbogatszych gmin w Polsce. Raczej typowy
polski bezwład, brak wiary w powodzenie wspólnych działań,
przekonanie, że albo inni zyskają więcej od nas, albo w ostatniej
chwili odmówią współpracy. Racjonalne rozumowanie jednostki
prowadzi do rezultatów zupełnie nieracjonalnych z punktu widzenia
wspólnoty. Do tego dochodzi brak komunikacji między mieszkańcami a
samorządem, a szerzej brak rzetelnego obywatelskiego dialogu. „W
polskiej zbiorowej wyobraźni wciąż żywy jest podział na „nas”
(czyli społeczeństwo) i „ich” (czyli władzę)” – czytamy w raporcie
Stowarzyszenia Klon/Jawor. „My”, tak jak Agnieszka wpisująca pod
apelem tylko swoje imię, na wszelki wypadek wolimy pozostać
anonimowi.
Źródło: Stowarzyszenie Klon/Jawor
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.