Polska oszalała. Gdy nasi sąsiedzi z byłego bloku wschodniego nie są w ogóle zainteresowani budżetami obywatelskimi, u nas jest już ponad pięćdziesiąt gmin i miast, które zdecydowały się na to rozwiązanie. Ilościowo jest bardzo dobrze, ale jakościowo znacznie gorzej. – Bo to nie są budżety obywatelskie – mówią eksperci.
– Niestety, nie jest dobrze – podsumowuje Kębłowski. – Z reguły mechanizm ich realizacji wygląda tak, że rada miasta czy gminy rzuca na stół jakąś sumę pieniędzy, a potem organizuje konkurs na granty. Różne środowiska, grupy mieszkańców opracowują projekty, wysyłają je, a potem jest głosowanie. Gdzie tu błąd? Pierwszy i najważniejszy jest taki, że nie ma miejsca na debatę, na rozmowę, która konsoliduje mieszkańców, pomaga wypracować wspólne rozwiązanie i zwiększa poczucie obywatelskości wśród wyborców.
Milicz rekordowy, ale nie wzorcowy
Według Kębłowskiego, by można było mówić o budżecie obywatelskim, trzeba spełnić pięć podstawowych zasad. Pierwsza z nich to właśnie spotkania mieszkańców, na których – korzystając z merytorycznego wsparcia urzędników – określają oni swoje potrzeby, a następnie przekształcają je w konkretne projekty do realizacji. Druga, to jasno określona suma pieniędzy, którą mają do wykorzystania. Trzecia – wiążący charakter budżetu, czyli zobowiązanie ze strony urzędników, że jeśli już jakiś projekt zostanie wybrany, to na pewno go zrealizują. Czwarta – długofalowy charakter budżetu i jego cykliczność. Piąta – konieczność odniesienia go do całości miasta (projekty nie mogą dotyczyć tylko podwórek, osiedli, dzielnic – muszą się znaleźć wśród nich także ogólnomiejskie).
Wszystkie te reguły są zaniedbywane przez urzędników. Nawet jeśli jakiś magistrat zdecyduje się na zorganizowanie debaty czy spotkania, to przeważnie jest ono prowadzone przez jego przedstawicieli. Na wszystkich ulotkach informujących są zdjęcia lub nazwiska urzędników. A to mieszkańcy powinni decydować, o czym będzie mowa na tym spotkaniu i w jaki sposób będzie ono przebiegało. By poczuli, że to oni rozstrzygają o rozwiązaniach. By nie mieli wrażenia, że są podporządkowani.
Nawet w przypadku miejsc, w których frekwencja glosujących na projekty zgłoszone w ramach budżetów obywatelskich była rekordowa, są z tym problemy. Według „Gazety Wyborczej”, która przy pomocy dziennikarzy regionalnych zebrała podstawowe informacje o budżetach obywatelskich w kraju, taką gminą jest Milicz. Na mapie kraju gazeta opublikowała trzy podstawowe dane z większości miast. Poznaliśmy sumę przeznaczoną na budżet partycypacyjny, jej procentowy udział w całym budżecie miasta i dowiedzieliśmy się, jaka część obywateli wyraziła swoją opinię w głosowaniu. Gdy przeciętnie w kraju głosowało od kilku do dwudziestu procent obywateli, w Miliczu było to aż 75% uprawnionych.
Na pewno znaczenie miała kwota przeznaczona na projekty obywateli. Stanowiła ona 1,2% całego budżetu inwestycyjnego gminy (w reszcie miast niezwykle trudno osiągnąć w tej kwestii pułap jednego procenta). Poza tym, włodarze zdecydowali się poddać pod głosowanie wszystkie propozycje mieszkańców – bez wstępnej selekcji.
– Odrzuciliśmy tylko projekty, które nie spełniały wymogów pod względem formalnym. Na przykład dotyczyły zadań na terenie nienależącym do gminy, nie dało się ich zrealizować w jednym roku lub były po prostu zbyt drogie w stosunku do tego, co przeznaczyliśmy na budżet obywatelski – wyjaśnia burmistrz Milicza, Paweł Wybierała.
Plusem jest to, że nie było arbitralnego eliminowania pomysłów mieszkańców, ale za wielki minus można uznać brak gminnych debat, na których miałyby okazje spotkać się różne wizje rozwoju gminy.
Chcą, ale potem się odechciewa
– Gdy nie ma dyskusji o długofalowej strategii rozwoju, nie ma też budżetu obywatelskiego. Jest konkurs na granty z pewnymi korzyściami, ale trudno mówić o jakiejś spójnej koncepcji rozwoju aglomeracji czy gminy – mówi Wojciech Kębłowski. – Dlatego teraz jest czas na to, żeby zamieniać programy imitujące budżety partycypacyjne w rzeczywiste narzędzia tego typu.
Urzędnicy decydują się na wprowadzenie budżetu partycypacyjnego, bo to dobrze robi wizerunkowi magistratu czy radnych. Ale potem albo odechciewa im się pracy nad rozwijaniem budżetu, albo uznają, że w zarząd mieszkańców można oddać tylko drobną kwotę – taką, która nie zakłóci funkcjonowania budżetu według ich własnej koncepcji. Na przykład w Miliczu – mimo że reprezentacja wyborców była tak duża – burmistrz zauważa, że jest wciąż wielu radnych, którzy nie chcą uszanować decyzji obywateli i przegłosować realizacji zwycięskich pomysłów.
Doskonałym przykładem miasta, w którym potencjał budżetu obywatelskiego nie zostaje w pełni wykorzystany, jest Sopot. Właśnie tutaj wszystko się zaczęło. I chociaż w trzecim budżecie partycypacyjnym, który organizuje magistrat, przeznaczono na niego cztery miliony złotych – co przekłada się na rekordowy w skali kraju odsetek wydatków całego budżetu Sopotu wynoszący 1,4% – to lokalni aktywiści zajmujący się tematem nie kryją niezadowolenia.
– Prezydent i radni postawili na frekwencję w głosowaniu, a nam zależy na zrównoważonym rozwoju miasta – tłumaczy Marcin Gerwin z Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej, jeden z pierwszych działaczy, którzy zaczęli promować budżet partycypacyjny w Polsce. – Nasze cele się trochę rozmijają. To dobrze, że mieszkańcy mają możliwość zgłaszania propozycji wydatków, że wielu z nich bierze udział w głosowaniu. Brakuje jednak dyskusji na temat kierunku rozwoju miasta. No i co z oddolnym, obywatelskim charakterem całej inicjatywy? Zastrzeżenia można mieć nie tylko do przyjętych zasad, lecz również do sposobu realizowania projektów wybranych przez mieszkańców. Na dziś budżet obywatelski w Sopocie to głównie nowe chodniki, remonty schodów czy ulic. To zawsze coś, jednak korzyści, jakie może on przynieść, jest znacznie więcej.
Racje przyznają mu nawet niektórzy z radnych. Grażyna Czajkowska z sopockiej rady miasta opowiada, że niektórzy z jej kolegów uważają, że skoro zostali wybrani przez mieszkańców, to najlepiej wiedzą, czego sami mieszkańcy chcą i nie ma potrzeby dodatkowych debat.
– Dodatkowym problemem są słabo rozwinięte postawy obywatelskie wśród mieszańców i niewielka inicjatywa urzędników – mówi Czajkowska. – Pracownik magistratu musi zmienić mentalność, powinno do niego dotrzeć, że jego obowiązki to coś więcej niż tylko sporadyczne odbieranie telefonów od mieszkańców i udzielanie pobieżnych informacji – dodaje.
Sopocki magistrat odpiera jednak zarzuty. Według jego przedstawicieli, budżet obywatelski jest konsultowany. – Co roku odbywa się od dwunastu do szesnastu spotkań z mieszkańcami, podczas których mieszkańcy mogą zadawać pytania, zapoznawać się z zasadami tego narzędzia i prezentować zgłoszone przez siebie projekty. Spotkania organizowane były na przykład przez sopockie organizacje pozarządowe: między innymi Stowarzyszenie Na Drodze Ekspresji, które otrzymało stosowne wsparcie finansowe od gminy i miasta Sopotu – mówi Marcin Skwierawski z biura prasowego urzędu miasta. Zapewnia ponadto, że miasto zwiększa też rozmiar budżetu obywatelskiego. W 2011 roku kwota miała nie przekraczać trzech milionów złotych, natomiast w 2013 roku suma ta została zwiększona o ponad 30% – do czterech milionów.
Marcin Gerwin tłumaczy natomiast, że otwarte debaty o mieście są blokowane, gdyż są niewygodne z przyczyn politycznych. Według niego, w Sopocie radni usunęli z programu budżetu obywatelskiego Fora Mieszkańców, gdyż obawiali się, że mieszkańcy się pokłócą i nie będą potrafili dojść do porozumienia. Istnieje także ryzyko, że takie spotkania zostaną zdominowane przez osoby, które krytycznie oceniają działalność prezydenta i rady. Dlatego łatwiej jest wydrukować karty do głosowania lub zamieścić projekty w internecie, unikając w ten sposób problemów, jakie niosą ze sobą debaty publiczne.
Wystarczy pytać i rozmawiać
Powody kiepskiej jakości budżetów obywatelskich w kraju są więc bardzo różne. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy o jakości programu decyduje wysoka frekwencja w głosowaniu, czy raczej wysokość kwoty przeznaczonej na budżet obywatelski. Jakość budżetu obywatelskiego ciężko bowiem wyrazić w liczbach. Chodzi raczej o ideę.
Według Marcina Gerwina można jednak znaleźć przykłady pozytywnych rozwiązań. Na przykład w Warszawie. Choć miasto to dopiero zaczyna przygodę w budżetem obywatelskim, to część zasad ustalanych jest osobno w każdej dzielnicy, a do zespołów, które się tym zajmują, urzędnicy zaprosili losowo wybranych mieszkańców.
– Na dziś kluczowa jest dobra wola prezydentów miast i radnych – mówi współzałożyciel Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej. – Stworzenie idealnego budżetu obywatelskiego jest złożoną sprawą, jednak wiele można się nauczyć na podstawie doświadczeń z innych miast. Warto jednak zagwarantować mieszkańcom stosowanie dobrych praktyk w ustawie.
Według Wojciecha Kębłowskiego, o skłonność do konsultowania rozwiązań trudno w całym kraju. Niełatwo też wskazać liderów, znacznie prościej tych, którzy we wdrażaniu koncepcji budżetu obywatelskiego są na szarym końcu. W takiej sytuacji jest na przykład Wrocław, który na program przeznaczył trzy miliony złotych, czyli 0,08% wszystkich wydatków z budżetu miasta. To szczególnie niski odsetek.
– Powinniśmy dążyć do tego, żeby wydatki realizowane w formie budżetu partycypacyjnego wynosiły przynajmniej połowę wydatków całego budżetu inwestycyjnego miasta – mówi Wojciech Kębłowski. – Budżety obywatelskie to rozwiązania wdrażane nawet przez największych. Z powodzeniem funkcjonują w tak wielkich miastach jak Nowy Jork, Madryt czy Sewilla, ale i w małych miejscowościach Portugalii, Włoch czy Wielkiej Brytanii – podsumowuje.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)