Jeden człowiek to 400 złotych – ale podopieczny, klient, czy mieszkaniec? Co pójdzie na przelew, a co na życie? Leczyć objawy, czy ciągle szukać powodów? – to problemy Bohdana Aniszczyka, człowieka, który jako laik został szefem katolickiej organizacji.
W działalności publicznej ważne jest pytanie o przyczynę: skąd u kogoś potrzeba pomagania innym? Bohdan Aniszczyk tak do końca nie wie, ale podejrzewa, że to przez dom rodzinny. Ojciec umarł wcześnie – gdy mały Bohdan miał siedem lat – ale do dziś pozostało wspomnienie, jak organizował wszystkich sąsiadów, by urządzić przy kamienicy podwórko z prawdziwego zdarzenia. A mama? Mama, gdy została sama, prowadziła otwarty dom. Zawsze pełno w nim było ludzi, choćby kolegów, którzy przychodzili na telewizję, bo na całą klatkę był tylko jeden telewizor – u nich, u Aniszczyków właśnie.
– Z domu rodzinnego wyniosłem przekonanie, że jak się coś ma, to tym czymś trzeba się koniecznie dzielić. To jedno, a drugie, to że trzeba pomagać innym – mówi Bohdan Aniszczyk, przewodniczący Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta.
Jedna z jego sióstr jest szefową klubu miłośników lilii, druga prezeską fanklubu zespołu Golec uOrkiestra. Najstarszy syn, tak jak tata, został właśnie radnym miejskim, średni regularnie organizuje kolegów do gry w piłkę, a najmłodszą córkę zawsze w liceum wypychali „idź przodem, ty mów”. Teraz jest na studiach i kto wie, do jakiej działalności ją tam popchną. Ale to i tak mało w porównaniu z tym, co organizuje Bohdan Aniszczyk. Towarzystwo prowadzi dziś 150 placówek w całej Polsce, ma pod opieką 3800 osób w 72 miejscowościach.
Przewodniczący niewierzący praktykujący
Jak został prezesem? Z rozmysłem. Kończyła się komuna, a pracował na uczelni jako matematyk. Praca jak praca, ciekawa, ale jak sam prezes dziś zauważa: „Komu to potrzebne..?”. Chciał robić coś ważniejszego, coś, co przyniesie jakąś korzyść ludziom. Traf chciał, że razem z żoną mieli przyjaciela, który działał u Alberta i przychodził do nich przez kilka tygodni, skarżąc się, że nie mogą znaleźć przewodniczącego. No i któregoś dnia Aniszczyka tchnęło: „Wiesz co, Jacek, może ja bym spróbował” – powiedział radośnie i do dziś się z tego śmieje. Tak został szefem koła wrocławskiego.
Okoliczności jego wyboru też nie były przeciętne. Bo jak go przyjmowali, to był jeszcze ateistą. A pierwsze zebranie z jego udziałem było w kościele. Na mszy posłusznie powtarzał czynności, bo znał je z praktyki. – Okazuje się, że jest taka kategoria: niewierzący i praktykujący. Ja do niej należałem –wspomina z pobłażliwym dla siebie uśmiechem. Żona wzięła z nim w Kościele ślub jednostronny. Ksiądz do końca podejrzewał, że Bohdan ma drugą rodzinę w mieście.
– Ja mimo tego, że nie uznawałem się za wierzącego, to miałem takie wewnętrzne przekonanie matematyka, że dobry jest porządek i ktoś tę całą czasoprzestrzeń tak porządkuje. Jakaś siła odpowiedzialna jest za ład we wszechświecie – wyjaśnia.
Ale nie tylko ta metamatematyczna refleksja pchnęła go ku wierze. Jeszcze to, że zawsze jak jeździł do swoich placówek, to trafiał do nich zupełnie „na Kubusia Puchatka”. Nie było GPS-ów, często też nie było kogo zapytać, a on jakoś zawsze tak, jakby po sznurku. Jak Kubuś, co z to z prosiaczkiem i królikiem postanowili zgubić w lesie Tygryska, żeby nauczyć go pokory i dyscypliny. Koniec końców sami się zgubili, a drogę znaleźli dopiero, jak pusty brzuch uwolnił Puchatka od myślenia i poprowadził do domowej spiżarni.
– Mnie też tak jakby zawsze coś prowadziło, więc uznałem, że to ta sama siła, co odpowiada za porządek w kosmosie – mówi przewodniczący Aniszczyk.
Na wyjazdy do placówek w całym kraju często brał ze sobą dzieci – żeby poznały kawałek kraju, a przy okazji nie nabrały uprzedzeń do bezdomnych. Bywało wesoło, jak to z dziećmi. Raz przez połowę kraju wieźli żółwia w akwarium kupionego gdzieś przygodnie.
A placówek do objechania jest sporo. Dziś 150 – i to sobie Bohdan Aniszczyk upatruje za największy sukces. Bo jak obejmował krajowe szefostwo, to było tylko 60. A do tego Towarzystwem targał kryzys.
– Dziś już mogę to wyznać, że prezesem w 1995 roku zostawałem w atmosferze skandalu – wspomina. – Byłem wtedy przekonany (chociaż dzisiaj nie widzę tego tak ostro), że moja poprzedniczka prowadziła Towarzystwo do rozpadu. Postanowiłem startować na przewodniczącego, żeby to powstrzymać. Na Zebraniu Delegatów, na którym mnie wybrano, były kłótnie i trzaskanie drzwiami. Ale w konsekwencji udało się przeprowadzić organizację przez ten trudny czas i dziś możemy się pochwalić nie tylko tym, że przetrwaliśmy, ale też tym, że się rozwijamy – dodaje.
Przewodniczący á la podopieczny
Co mogło być kluczem do tego sukcesu? Podpowiada Stanisław Grzegorski, który 13 lat współpracował z prezesem Aniszczykiem w Towarzystwie Pomocy im. św. Brata Alberta, a który odchodził na skutek różnicy zdań, ale pozostał w dobrych relacjach z byłym już szefem. – Nawet w sytuacjach, w których mieliśmy na jedną sprawę zupełnie różne opinie, to Bohdan zawsze cierpliwie słuchał, chciał rozmawiać. On właśnie taki już jest. Znosi sprzeciw i rozumie drugiego człowieka. No i nie przywiązuje uwagi do zewnętrznych oznak szefostwa – śmieje się Stanisław Grzegorski.
Opowiada, że gdy Bohdan Aniszczyk pracował w urzędzie miasta jako dyrektor, to pewnego razu jego własna sekretarka nie chciała go wpuścić do gabinetu, nie poznawszy swojego przełożonego, ubranego tak mało urzędowo.
Robert Drogoś, prezes dolnośląskiego Stowarzyszenia Tratwa, który u Bohdana Aniszczyka zaczynał swoją przygodę z trzecim sektorem, idzie dalej i wspomina, że wszyscy dookoła mówili, że prezes strojem upodabnia się czasem do podopiecznych, bezdomnych. Ale też pamięta pracę z nim jako z człowiekiem, który ważył opinie, słuchał i nie ferował wyroków.
– On jest zupełnie inny niż ja, wszystko zawsze kilka razy przemyśli, działa powoli, refleksyjnie, a nie emocjonalnie. Prawdziwy matematyk. Ale parę razy przed tą jego metodologią trzeba było czapkę z głowy zdejmować. To jest człowiek, który wszystkich wysłucha, wszystkich zrozumie i na tej podstawie podejmie kolejne kroki – mówi prezes Drogoś.
Bo choć od 1992 roku Bohdan Aniszczyk jest doktorem habilitowanym, choć od 1990 roku jest radnym miejskim, choć wykłada na uczelniach wyższych, choć został odznaczony brązowym i srebrnym Krzyżem Zasługi, to człowiek, z którym łatwo się spoufalić. No chyba, że się jest z opozycji politycznej: – Aniszczyk? O nie, przepraszam, jeśli chodzi o rozmowę o nim, to nie mam ani chwilki – odkłada słuchawkę wrocławska radna PiS Mirosława Stachowiak-Różecka, gdy poprosić ją o rozmowę o koledze z ław rady miasta.
Przewodniczący i nowy model
Ale sympatia opozycyjnych radnych to nie jest to, co spędza Bohdanowi Aniszczykowi sen z powiek. Sen odbiera kwestia modelu opieki nad bezdomnymi w przyszłości. Dziś funkcjonują schroniska, które według niego są do zlikwidowania w obecnej formie. Dlaczego? Mała liczba opiekunów powoduje, że podopieczni, mieszkańcy czy klienci (nawet w Towarzystwie nie wiedzą, jak najlepiej nazywać bezdomnych w placówkach) uczą się od siebie nawzajem bezdomności.
– Człowiek już tak ma, że woli się chwalić sukcesami niż dzielić porażkami. Dlatego oni w tych schroniskach opowiadają sobie, jak sprytnie udało im się zorganizować w bezdomności właśnie – opowiada prezes Aniszczyk. – A przecież chodzi o to, by ich z tej bezdomności wyciągać, ucząc normalnego życia.
Trzeba ich usamodzielniać, co też jest trudne, bo według niego najtrudniejsza w bezdomności jest diagnoza. A to dlatego, że sama bezdomność to nie choroba, to zespół objawów. Dlatego Towarzystwo robi, co może łagodząc objawy, ale leczyć choroby nie potrafi. – Nikt nie potrafi. Powstało mnóstwo książek analizujących zjawisko, ale nie ma jednego modelu bezdomności, nie ma żadnego wzorca, każdy jest inny, jak inni są ludzie. Jaki życiorys by nie przywołać, taki znajdę w jednym z naszych schronisk – tłumaczy.
Byli profesorowie, byli piloci, murarze, technicy, byli obcokrajowcy na doktorancie, twardziele i tacy, co załamali się, bo stracili pracę, a żona co dzień pogłębiała ich frustrację. Było też wiele eksperymentów. Jak ten pierwszy, gdy w Rzeszowie Albert dostał trzy mieszkania. Trzy! Wszyscy zacierali ręce, że teraz Polska zobaczy, jak się wyciąga z bezdomności ludzi mieszkaniami. Że w końcu tańszy model schroniskowy, gdzie każdy podopieczny kosztuje jedynie 400 złotych miesięcznie, upadnie. Co się okazało? Po kilku miesiącach tylko jeden z trójki najlepiej rokujących ludzi utrzymał się jako tako w pionie. Z pozostałych jeden uciekł po kilku dniach, drugi zapił i tak zapuścił lokal, że trzeba go było eksmitować.
– W schroniskach oni pilnują się nawzajem, a w mieszkaniach nie ma kto ich pilnować. Nie mają też nawyków, że trzeba poszukać pracy, pieniądze mieć na zapas, a nie na jeden dzień. No i koledzy, przychodzą, odwiedzają i zachęcają, a to żeby odreagować, a to żeby poświętować… Wszystko, co złe, wraca wielką falą.
Przewodniczący z ekscytacją
Taki eksperyment niedawno udał się w Stanach. Dwustu bezdomnych prosto z ulicy dostało mieszkania. Utrzymała się w nich połowa. Dlaczego? Ano dlatego, że każdy miał trzyosobową grupę wsparcia –psychiatrów, mentorów, instruktorów. U nas nie ma na to pieniędzy? Przewodniczący Aniszczyk kręci głową.
– Możliwe, że będą. W nowej unijnej, 7-letniej perspektywie finansowej znalazło się hasło: gminny standard wychodzenia w bezdomności. Sześć organizacji skrzyknęło się, by opracować narzędzia prawne i rozwiązania dla ministerstwa. W tym gronie jesteśmy i my – wyjaśnia.
Przewodniczący Aniszczyk mówi o sprawie z dużą satysfakcją i nadzieją. Bo przy całym przedsięwzięciu udało się połączyć we współpracy organizacje o bardzo różnym charakterze. W gronie tym znaleźli się bowiem: Katolickie Towarzystwo Pomocy im. św. Brata Alberta, katolicki Caritas, kojarzony z lewicą Monar, Pomorskie Forum Samorządowe, czyli platforma instytucji i osób zajmujących się bezdomnością, i Barka, która zapewnia opiekę bezdomnym w modelu wspólnotowym, gdzie oni sami organizują się w ośrodkach. Na bazie doświadczeń tych wszystkich ciał udało się stworzyć wzorce obejmujące wszystkie dotychczasowe doświadczenia w walce z bezdomnością, ale i w pisać rozwiązania nowatorskie, jak właśnie mieszkania treningowe i domy pomocy społecznej dla bezdomnych.
– Trzeba obecny system opieki zmieniać, rezygnować ze schronisk, ale nie możemy jednocześnie zapominać, że są tacy bezdomni, którzy nigdy ich nie opuszczą, którzy uznali je za swoje domy i wyganiać ich byłoby… okrucieństwem. Pamiętam, że w jednej z takich placówek mieliśmy sędziwego pilota dywizjonu 302. Przylecieli po niego koledzy z Anglii, obiecywali pełną opiekę medyczną, wysoką rentę, wsparcie, ale on odmówił. Powiedział im krótko: „Panowie, ja tutaj umrę” – opowiada przewodniczący Aniszczyk historię, przy której zawsze kręci mu się łza w oku.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)