Część spółdzielni socjalnych nie radzi sobie. Przegrywają z urzędnikami, nie są w stanie sprostać prawom rynku albo nie potrafią przezwyciężyć własnych ograniczeń. Eksperci, z którymi rozmawiałem, najpierw wyliczają błędy spółdzielców – ale potem dodają: Pamiętajmy, że mówimy o ludziach wykluczonych, często długotrwale bezrobotnych – dla portalu Ekonomiaspoleczna.pl pisze Ignacy Strączek.
Krypto-reportaż
Wszystkie przedstawione w tym tekście przypadki są oparte na faktach. Mamy tu do czynienia z raportem, z którego zostały wykreślone rzeczywiste nazwiska, imiona, nazwy miejsc i inne szczegóły ułatwiające identyfikację. Można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z faktami przeniesionymi do świata przedstawionego albo z odwrotnością lustra weneckiego. Patrzący przez nie spółdzielca może pomyśleć: „Popełniałem, bądź popełniam te same błędy, ale nikt mnie nie widzi. To one są mi okazywane, a ja pozostaję bezpieczny”.
Obcy
Problemy zaczynają się już na etapie tworzenia spółdzielni. Gdybyśmy zapytali pięciu prywatnych przedsiębiorców, z których przynajmniej trzech miało w ostatnim czasie poważne problemy, czy zdecydowaliby się stworzyć wspólną firmę, zapewne odpowiedzieliby, że to niemożliwe. A gdyby zapytać losowo wybraną osobę, czy zdecyduje się włożyć połowę swoich oszczędności w interes, który będzie musiała założyć z czterema innymi mieszkańcami swojego osiedla – załóżmy że zna je z widzenia – także się pewnie nie zgodzi.
Takie propozycje wydają się po prostu absurdalne. Powstaje pytanie, dlaczego niektórym spółdzielcom socjalnym nie wydaje się to takie niemożliwe. Spotkałem się ze spółdzielcami, którzy zaczynali myślenie o założeniu spółdzielni od poszukiwań czterech brakujących członków, niektórzy nawet dawali ogłoszenie w prasie.
Jak pracuje się z obcymi…?
W jednym z tych przypadków drugiego prezesa spółdzielni opuścili wszyscy czterej towarzysze, a wcześniej prezes stracił zapał. Po założeniu spółdzielni zaczęły się problemy z pieniędzmi. Potem remont pochłonął większość środków z dotacji unijnej. Już na tym etapie pojawiły się pierwsze problemy, bo prezes Tadek Marek miał brata, który trudnił się remontami. Ale wiceprezeska Marta Bardo miała męża Bartosza, który też się świetnie na wszystkim znał. W końcu Bartosz Bardo wszedł do lokalu z ekipą. Tadek się zdystansował i w zasadzie nie bardzo chciał w pracach uczestniczyć. Co jakiś czas wpadał tylko z bratem Mirkiem, żeby ocenić postępy. Potem okazało się, że inny spółdzielca Darek próbuje wynosić różne rzeczy z budowy.
Doszło oczywiście do kilku karczemnych awantur. W końcu elektrykę musiał robić Mirek, bo nikt inny nie zrobiłby po kosztach. Wprowadzono zarządzenie, że Darek nie może sam przebywać w lokalu spółdzielczym. Potem już brakowało na wszystko i nikt nie pracował. Działalność gospodarcza zaczęła się rozwijać, ale niemal wszyscy byli zawiedzeni niskimi pensjami. Tadek się wypisał (ale nie formalnie) i zaczął handlować z Mirkiem na bazarze. Prezeską została Marta Bardo, a na miejsce Tadka przyszedł jej mąż Bartosz. Kiedy na członkach spółdzielni przestała ciążyć groźba konieczności zwrotu pomocy publicznej, wszyscy wystąpili ze spółdzielni. Z powodu zaległości finansowych ZGN odebrał im lokal. Wcześniej prowadzoną działalność cateringową zamienili na szwalnię. Teraz do spółdzielni należą cztery kobiety i Bartosz Bardo, który zajmuje się transportem i pozyskiwaniem zleceń. Po działalności cateringowej została tylko nazwa – „Red hot”.
Elektrolux zamiast bezy
Innym przykładem spółdzielni socjalnej, którą stworzyli ludzie niedojrzali, jest SPS „Elektrolux”, wcześniej „Twój lukier”. Spółdzielnia założona przez pięć kobiet z Warszawy, które wcześniej pracowały jako sprzątaczki w szkołach i innych instytucjach publicznych. Wszystkie były słabo wykształcone i lubiły piec ciasta. Żadna z nich nie skończyła szkoły średniej. Poznały się w wieku kiedy były nastolatkami. Wszystkie pochodziły z Bielan. Jedna z nich, kiedy straciła pracę, usłyszała w urzędzie pracy o spółdzielniach socjalnych. Zapisała się na szkolenie, a potem wciągnęła w to koleżanki. Założenie było takie, że dostają 100 tysięcy z Unii. Wynajmują lokal. Wynajęły więc lokal – nie starały się o żadne ulgi. Ktoś im poradził, żeby remont zrobiła im inna spółdzielnia socjalna „Sierp i młot”. Robotnicy z „Sierpa i Młota” pracowali sześć miesięcy. W tym czasie „Twój lukier” zdążył kupić niezbędny sprzęt i starał się robić ciasta na zamówienie. A wszyscy „Sierpa i młota” zarabiali na czarno – każdy gdzie indziej. Remont się skończył, ale pieniądze też. Cały sprzęt trzeba było sprzedać. Na szczęście tworzące „Twój lukier” kobiety, chcąc spełnić założenie dywersyfikacji usług, zadeklarowały, że będą oferowały także usługi sprzątające. To je uratowało: zmieniły nazwę na „Elektrolux” i idzie im coraz lepiej.
Mam(y) 100 tysięcy!
Ludzie dotknięci wykluczeniem, często długotrwale bezrobotni, mogą postrzegać 100 tysięcy pochodzące z unijnej dotacji jako bezbrzeżny ocean. Kiedy porównamy z tą kwotą średnią wysokość zasiłku dla bezrobotnych, zrozumiemy, że mamy tu do czynienia ze zmianą jakościową. Na którą przyszli spółdzielcy nie są przygotowani. Szybko okazuje się, że trudno z tych 100 tysięcy korzystać. Z fatamorgany bogactwa zostaje niska pensja.
Katarzyna Sadło z Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego zwraca uwagę, że zdarza się, że spółdzielcy myślą w następujący sposób: Najpierw pojawia się perspektywa dotacji. 100 tysięcy złotych. Ktoś rzuca pomysł: Kupmy jakiś samochód używany, to będziemy jeździć na zlecenia. A później pojawiają się pytania. Jak dzielić się tym samochodem? Dlaczego ja tym samochodem nie jeżdżę? Dlaczego kupiliśmy samochód a nie na przykład suszarkę do włosów?
Takie zachowania świadczą o braku wzajemnego zaufania i niezrozumieniu idei spółdzielczych. Dominuje tu perspektywa indywidualna. Część z tych spółdzielców myśli o majątku spółdzielni jako o majątku własnym. Kolektyw jawi się tu jako zło, konieczne hasło, które pozwala otworzyć pieczarę ze skarbami. Mówi się nawet o przypadkach defraudacji spółdzielczego majątku. Trudno rozstrzygnąć, jaki ta defraudacja ma charakter i jaką skalę przyjmuje to zjawisko, ponieważ świadkowie tych zdarzeń mówią o nich dość enigmatycznie. Przypuszczam, że chodzi tu w przeważającej większości o drobne przywłaszczenia i konstruowanie budżetów spółdzielni w ten sposób, żeby publiczne mogło służyć jako prywatne.
Takie działania mają swoje źródło w mentalności z czasów PRL-u, kiedy duża część społeczeństwa postrzegała „publiczne” jako niczyje czy wręcz wrogie. Zamach na „publiczne” był wtedy zamachem na „wrogie”. Kiedy rozważa się tego typu kwestie, trzeba mieć świadomość, że zmiana mentalności, której źródła niektórzy widzą jeszcze w zaborze rosyjskim, nie może się dokonać na przestrzeni dwudziestu kilku lat.
Idealistom też nie będzie łatwo
Zdarza się, że spółdzielnię socjalne zakładają ludzie dobrze wykształceni albo przynajmniej świetnie rozumiejący ideę spółdzielczości. W takich przypadkach istnieją dwa podstawowe zagrożenia.
W pierwszym wariancie założenia z prac teoretycznych, a często nawet postulaty ocierające się o materializację utopii, nie pozwalają sprawnie działać. Wszyscy przekonują wszystkich. Zebrania odbywają się w każdej sprawie. Trzeba wszystko przyjąć jednogłośnie. Ale jednogłośnie to właściwie za mało. Trzeba się odwołać do jakiegoś teoretyka. Kto nie mieszkał na squacie, nic o spółdzielczości i wspólnotach nie wie. Kto nie wziął psa ze schroniska to świnia. Kto je mięso, mógłby się właściwie nie urodzić. Tylko równość, samopomoc, samoodpowiedzialność, samostanowienie, ultrademokracja bezpośrednia, sprawiedliwość, solidarność, uczciwość, otwartość i troska o innych. Nie bez powodu prof. Mikołejko pisał, że od ortodoksji jest tylko jeden krok do herezji. W takich grupach prędzej czy później pojawią się problemy finansowe, a struktura zyska postać nowotworu, który strawi ideę.
Drugi model to taki, w którym wszyscy deklarują znajomość postulatów ruchu spółdzielczego, ale nie potrafią tych założeń udźwignąć. Ustalają na przykład, że prezes będzie zmieniał się co pięć miesięcy i że po upływie trzydziestu miesięcy każdy prezesem zostanie. Ale po upływie dziesięciu prezes jest ten sam i ze stanowiska nie chce ustąpić. Wszyscy się na to zgadzają, bo w końcu trzeba by wnosić dodatkową opłatę do KRS-u, ale wzajemne pretensje stają się coraz silniejsze. Ciężka praca sprawia, że miejsce entuzjazmu zajmuje wypalenie. Powstają konflikty, wzajemne oskarżenia nie mają końca i spółdzielnia pogrąża się w regresie.
Bez ekonomii ani rusz
Spółdzielnia socjalna nie może być klubem przyjaciół. Relacje międzyludzkie są w tym przypadku bardzo ważne, ale muszą być poparte konkretnymi działaniami. Nie można próbować wejść na rynek bez przemyślanego biznesplanu. Niestety wielu spółdzielców tego nie rozumie.
Myślą mniej więcej tak: Ciężko z pracą dla humanistów. Zarejestrujemy się jako bezrobotni. Potem założymy spółdzielnię socjalną. Żadne „korpo”, tylko jakieś sensowne wartości. Na szkoleniach mówią, że spółdzielnia jest jak „rodzina albo taka zgrana paczka”. No to zupełnie jak u nas, bo ja chodzę z Olką już pięć lat, wspólnie kończymy polonistykę na UW, na dniach magisterka i bardzo się kochamy. Jarek, brat Olki, jest po socjologii na Karowej, jechał na samych trójach, ale to mój przyszły szwagier, obaj kibicujemy Legii. Jarek zna ze stadionu Bartka, TAKI chłopak, a on kogoś piątego skołuje, w końcu braci się nie traci! I złożymy sklep internetowy, bo w internecie taniej. Biznesplanu nie będę pisał, bo ja zawsze byłem humanistą: Boy-Żeleński, Różewicz to są moje pasje. Z matematyki zawsze kiepsko, trójki, dwójki. Jakby matma była na maturze, to bym był dozorcą, jakimś cieciem chyba. A teraz z dotacji każdemu MAC-a kupimy.
W konsekwencji powstaje spółdzielnia przyjaciół, która ledwo wiąże koniec końcem. Nie potrafią nawet napisać statutu, nie mówiąc już o analizie ryzyka czy dywersyfikacji usług. W najlepszym razie zahibernują się jako forma przetrwalnikowa, a jeżeli powinie im się noga będą musieli zwracać pomoc publiczną.
Awatary w służbie edukacji
Przedstawieni w tym tekście bohaterowie mają wspólny mianownik. Żaden z nich nie rozumie idei ruchu spółdzielczego. Są to ludzie pchani najczęściej mirażem pierwszych w swoim życiu większych pieniędzy. W najlepszym razie widzimy wśród nich idealistów, których miażdży nadbudowa idei. Nie znaczy to jednak, że spółdzielcy socjalni nie potrafią prowadzić zakładanych przez siebie przedsiębiorstw. Nie chodzi o to, żeby potępiać przedstawionych tu przedsiębiorców. Zbiór ten składa się z postaci anonimowych, które bliższe są fikcji literackiej niż literaturze faktu. Bohaterowie tego tekstu to awatary, które dbają o to, by nie naruszyć dóbr osobistych swoich pierwowzorów.
Najlepiej świadczą o tym słowa prezeski tej organizacji Urszuli Tuszyńskiej: „Wiedziałam, że nam się uda, ponieważ wierzyłam w ludzi, którzy tworzyli tę spółdzielnię. To była grupa przyjaciół. Mieliśmy określony cel. Musieliśmy go tylko doprecyzować. Znamy się już parę lat i byliśmy pewni, że prędko się nie rozstaniemy. W związku z tym obrany przez nas kierunek wydawał się oczywisty”.
Ignacy Strączek
Źródło: ekonomiaspoleczna.pl