Bartłomiej Michałowski, autor książki „Czy w Polsce może być normalnie?” tłumaczy, dlaczego zainteresował się tematem ordynacji wyborczej?
Wiele osób mnie pyta dlaczego zaangażowałem się
na rzecz zmiany ordynacji wyborczej w Polsce. Odpowiadając na te
pytanie, opowiadam o moim własnym doświadczeniu z polską ordynacją
wyborczą z wyborów samorządowych w 2002.
Mieszkam na bardzo dobrze zorganizowanym
osiedlu, składającym się z 136 segmentów i bliźniaków pod Warszawą.
Ponieważ mamy na osiedlu jedną bardzo prężną osobę uznaliśmy, że
dobrze by było, aby ta osoba została radnym w naszej gminie.
Postanowiliśmy wystawić jej kandydaturę w wyborach. Ponieważ
wyborczy komitet osiedlowy składał się z ludzi „nieobytych” w
realiach polskiej demokracji, wszyscy jego członkowie ochoczo
wzięli się do czytania ordynacji wyborczej. I tutaj zaczyna się
cała seria nieprzyjemnych odkryć.
Po pierwsze, trzeba było założyć komitet
wyborczy składający się z pięciu osób, który musiał być
zarejestrowany u komisarza wyborczego w siedzibie delegatury
Krajowego Biura Wyborczego w Warszawie. Poza dokumentami do
wypełnienia, jedna osoba z komitetu musiała się zadeklarować jako
osoba odpowiedzialna za sprawy finansowe. Żeby być bardziej
przyjazną dla Obywatela, ordynacja dokładnie podaje na ile lat
można iść do więzienia i co grozi osobie odpowiedzialnej za finanse
w przypadku błędu w rozliczeniu (art.202 - .”.. podlega grzywnie od
1000 do 100 000 złotych, karze ograniczenia wolności albo
pozbawienia wolności do lat 2”). Po pewnych perypetiach udało się
znaleźć na osiedlu pięć osób do Komitetu Wyborczego, w tym jednego
odważnego, aby pełnił funkcję skarbnika.
W tym miejscu pojawiła się trzecia przeszkoda.
Pod stworzoną listą trzeba było zebrać 100 podpisów. Nie dość, że
to dodatkowa praca (a wszyscy aktywni obywatele z mojego osiedla
pracują w firmach prywatnych), to jeszcze pojawiła się pewna
kwestia „moralna” i „problem”, że na moim osiedlu zdecydowana
większość mieszkańców to osoby dobrze wykształcone i świadome
swoich praw . A „problem moralny” można ująć mniej więcej tak: ”No,
dobra. Naszego kandydata na radnego do gminy znam, Ciebie i Twoją
żonę znam, Pana Pawła i Panią Małgorzatę też, ale tych pozostałych
wcale. Jak ja mogę zgłaszać listę osób, co do których nie jestem
przekonany. Ja się tutaj podpiszę, a potem się okaże, że to jakiś
bandyta albo aferzysta. Poza tym, tak między nami, to Pan Paweł nie
zawsze sprząta po swoim psie, który regularnie brudzi przed moim
domem.” Trudno sąsiadowi było odmówić racji.
W międzyczasie, jak zarejestrowaliśmy Komitet
Wyborczy (pierwsza przeszkoda), wszystkie inne komitety wyborcze
zaczęły się z nami kontaktować, proponując różnego typu wsparcie
dla naszego osiedla w przyszłości w zamian za niewystawianie naszej
listy i wstawienie naszego kandydata na ich liście. Zaczęli nas też
„uświadamiać”, że własny Komitet to dużo papierkowej roboty,
wszystko potem trzeba rozliczyć, mogą być problemy, itp. itd.
Okazało się, że aby móc zrobić własną kampanię, trzeba założyć
konto bankowe i pisać protokoły. Ogólnie mówiąc - zapał osłabł. W
końcu, po straceniu wielu godzin na dyskusje, z którym komitetem
wyborczym będzie najbardziej po drodze, weszliśmy w „układ
koalicyjny” z inną listą. W wyniku „targów” nasz kandydat został
wpisany na wysokie miejsce na liście do gminy naszego
„koalicjanta”, a autor tych słów wystartował na radnego do powiatu
z listy „koalicjanta” obok kilkunastu zupełnie obcych mu osób.
Dodatkowo, z opublikowanych obwieszczeń wyborczych dowiedziałem
się, że na „mojej” liście wyborczej do powiatu, startują również
przedstawiciele partii, z którą nie chciałem mieć nic wspólnego.
Okazało się bowiem, że tuż przez terminem publikacji list, nasz
„partner koalicyjny” wszedł w kolejny „układ koalicyjny”.
Oczywiście nikt mnie o tym nie poinformował. Gdy zgłosiłem się, że
w takiej sytuacji ja chcę się wycofać, dowiedziałem się, że „jest
już za późno, bowiem wszystko już zostało zgłoszone”.
Tak wygląda ordynacja wyborcza na najniższym
poziomie - na radnego do gminy. Startowanie na radnego do powiatu
jest jeszcze bardziej złożone i wymaga posiadania całej
organizacji. Nasz „koalicjant” ją miał, bo zawodowo jest
samorządowcem. Taka grupa 136 rodzin z mojego osiedla nie byłaby w
stanie, ze względu na różne wymogi formalne, wystawić swojego
kandydata na radnego powiatowego. O wystawieniu kandydata do
województwa czy do Sejmu już nie ma co mówić.
Fakt, że ja, obywatel wolnej Rzeczypospolitej
nie jestem w stanie zgłosić kandydata do rady gmin, sprawił, że
zainteresowałem się tematem ordynacji wyborczej. Okazuje się, że
demokracja demokracji nierówna. W Anglii, aby zgłosić kandydata do
rady gminy (ang. „Councillor” w „Parish” lub „Community”), trzeba
zebrać dwa podpisy (rekomendacje) od 2 (słownie: dwóch) osób
mieszkających w danej gminie. Aby zgłosić kandydata do Parlamentu
Westminsterskiego, trzeba zebrać 30 podpisów i wpłacić 500 funtów
kaucji (zwracanej jeśli kandydat dostanie 5% głosów w okręgu). W
każdym okręgu wyborczym, który jest stosunkowo mały, wygrywa tylko
jeden kandydat. Ten, który dostał najwięcej głosów. Dodatkowo,
jeśli zwycięzca okaże się nieudacznikiem lub osobą niegodną
reprezentowania innych, wyborcy mogą go odwołać! System prosty i
czytelny, który w takich krajach, jak Wielka Brytania czy Stany
Zjednoczone działa od początku demokracji (czyli w USA „od
zawsze”).
Ruch Normalne Państwo - www.normalne.pl
Autor książki „Czy w Polsce może być normalnie?”