– Coś się właśnie kończy i to jest nieuchronne. Zmienia się świat wokół nas. Polska, Europa Wschodnia, a w pewnym sensie Europe w ogóle – nie jest już pępkiem świata. Pojawiły się nowe problemy – Jakub Wygnański w ngo.pl podsumowuje 20 lat wspierania przez amerykańskie fundacje budowy społeczeństwa obywatelskiego w Polsce.
Ta historia jest dość długa. To był rodzaj odwleczonego w czasie obywatelskiego Planu Marshalla, na który złożyła się wieloletnia aktywność licznych amerykańskich instytucji w Polsce. Historia ta sięga daleko, bo np. Rockefeller Brothers Fund działał w kraju bodaj od 1983 r. Fundacja Batorego założona została przez George'a Sorosa w 1988 r.
Lądują herculesy z pomocą
Jednak dopiero po roku 1989 nastąpiła swoista eksplozja pomocy. Pamiętam, że jako chłopak tuż po studiach pracowałem z Henrykiem Wujcem w ramach ruchu Komitetów Obywatelskich. Wtedy właśnie uczestniczyliśmy w przedsięwzięciu, które nazywało się American Committee for Aid to Poland – komitet ten gromadził wiele prominentnych osób (w tym m.in. prof. Zbigniewa Brzezińskiego) ze Stanów Zjednoczonych wspierających swą pozycją działania na rzecz Polski. W 1989 r. rzeczywiście miało to posmak operacji wojskowej. To oczywiście żart, ale pamiętam amerykańskiego oficera, który przyjechał do nas, a był odpowiedzialny za opróżnienie magazynów amerykańskich baz wojskowych w Niemczech. Wpadł na pomysł, że sporo z tego, co jest w tych magazynach, może być w Polce przydatne. Był tam np. sprzęt medyczny, meble, nawet wojskowe samochody (ośmiocylindrowe dodge pamiętające chyba wojnę w Wietnamie). Do dziś kilka organizacji używa niezniszczalnych szarych metalowych wojskowych biurek. W związku z koniecznością dystrybucji tej masy sprzętu – dostarczały go tutaj monstrualnie wielkie herculesy, które z trudem mieściły się na warszawskim Okęciu – po raz pierwszy miałem okazję poznać wiele organizacji pozarządowych (oczywiście głównie socjalnych).
Po chwili wylądował w Polsce amerykański Korpus Pokoju (Peace Corps), powołany 50 lat temu przez Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Polski oddział Peace Corps był drugi co do wielkości na świecie. Ruszyło również wiele projektów, które obecnie są już nieźle rozpoznawalne w Polsce, m.in. United Way czy Ashoka. Nieco później uruchomiony został program Civil Society Development Foundation, który później przekształcił się w Fundację Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. To wszystko były ważne przedsięwzięcia. W następnych latach pojawiły się kolejne instytucje publiczne, w szczególności USAID, a także grupa ważnych prywatnych fundacji, m.in.: Open Society Institute, Fundacja Forda, Fundacja C. S. Motta, German Marschall Fund, Rockefeller Brothers Fund, które później wspólnie utworzą Trust for Civil Society.
Epoka Trustu
W okolicach roku 2000, kiedy stawało się jasne, że Polska i inne kraje regionu aspirują do członkostwa w Unii Europejskiej, pojawiły się sygnały, że Amerykanie powoli będą wycofywać się z Polski. Uczyniła to m.in. rządowa agencja USAID. Jednym z jej ostatnich programów było przedsięwzięcie prowadzone w Polsce przez Academy for Educational Development (jej załoga utworzyła później zręby Akademii Rozwoju Filantropii w Polsce). Także prywatne amerykańskie fundacje zaczęły wówczas sygnalizować, że powoli ich zainteresowanie kieruje się gdzie indziej. Zresztą, pośrednio był to rodzaj komplementu – uznano, że Polska i inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej są już na stabilnych trajektoriach zmierzających do dojrzałej demokracji, silnego rynku i akcesji do UE. Zakładano, że owa dojrzałość dotyczy też organizacji pozarządowych.
Oczywiście dla wielu organizacji nie była to dobra wiadomość. W istocie dla sektora pozarządowego przełom lat dwutysięcznych był jednym z najtrudniejszych. Z jednej strony znikały instytucje amerykańskie, z drugiej strony nie mieliśmy nawet ustawy o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie, która otwierałaby dostęp do pieniędzy lokalnych i samorządowych. Pieniędzy unijnych jeszcze nie widzieliśmy. Wiele organizacji przeżywało wtedy trudny czas, a część z nich zmuszona było zakończyć działalność.
Pojawienie się Trust for Civil Society rozbudziło wielkie nadzieje. Jego powstanie zawdzięczamy zdolności do współdziałania grupy fundacji. To budujący przykład. Trust ostatecznie został wyposażony w kapitał ok. 70 mln dolarów, z którego wsparł około 1000 projektów. To bardzo duża skala operacji. Trust właśnie kończy działalność i pośrednio zatem kończy się symbolicznie obecność amerykańskich fundacji w Polsce. Przy okazji zakończenia działalności Trust warto wspomnieć o jego strategicznych założeniach. W momencie tworzenia uznano, że zamiast wspierać indywidualne projekty, należy zadbać o możliwie przyjazne środowisko dla działań organizacji. Stąd w pierwszej fazie działania na takie właśnie strukturalne działania przeznaczono nieliczne, ale znaczne co do wielkości granty. Później nastąpił istotny zwrot w technice działania Trustu i przybrał on tradycyjny model bezpośredniego wspierania wybranych projektów – w ostatecznym rozrachunku jest to imponujące port folio.
Trust animował też działania regionalne, np. dotyczące kwestii zachęt filantropijnych. Były to nieliczne okazje, kiedy organizacje mogły współdziałać na poziomie regionu. Od chwili powstania Trust przyjął założenie, które obowiązuje również w pewnym sensie do dziś, że polskie organizacje – a także te działające w pozostałych siedmiu krajach aspirujących wtedy do członkostwa w UE – staną na własnych nogach, wspierane będą przez lokalną filantropię, dopracują się poprawnych i opartych na uznaniu odrębności relacji z administracją i, co nie bez znaczenia, uzyskają dostęp do środków UE.
Nauka trudnej sztuki pomagania
Coś się właśnie kończy i to jest nieuchronne. Zmienia się świat wokół nas. Polska, Europa Wschodnia (czy sam koncept Europy Wschodniej w ogóle zachował aktualność?), a w pewnym sensie Europe w ogóle – nie jest już pępkiem świata. Pojawiły się nowe problemy. Podobne procesy mają miejsce również gdzie indziej – w ostatnich dniach rząd Wielkiej Brytanii zapowiedział, że wstrzymuje swoje programy pomocowe dla Indii. Zresztą, same Indie taktownie dały do zrozumienia, że pomoc ta i tak ma znaczenie marginalne.
Historia wcale się nie skończyła, wręcz przeciwnie, przyśpieszyła bardzo i my sami musimy ciągle definiować swoją w niej rolę. Możemy narzekać, że na coś nie mamy pieniędzy, prowadzić żenujące miejscami spory o to, kto najskuteczniej „wyciśnie brukselkę”, ale musimy mieć świadomość, że należymy obecnie do klubu bogatych. Polska zgodnie z raportem UN Human Development Index w 2011 roku należała do grupy 40 najbardziej rozwiniętych krajów świata. To dla nas nieco kłopotliwe, bo oznacza, że powinniśmy raczej dawać, niż brać, udając ubogich krewnych. Wiele lekcji dla nas samych płynie z obserwacji, jak robili to Amerykanie. Są to w znakomitej większości lekcje dobre, choć oczywiście zdarzały się też nieporozumienia i błędy. Zarówno te dobre, jak i te złe trzeba zrozumieć i wyciągnąć z nich wnioski.
Sztuka pomagania „z zewnątrz” jest bowiem bardzo trudna. Nie zawsze spotyka się z wdzięcznością i znajdą się tacy, dla których będzie to wyraz rodzaj kulturowego czy politycznego imperializmu ze strony obcych. Doświadczali tego Amerykanie (choć dość rzadko akurat w Polsce), teraz doświadczają tego polskie organizacje pracujące np. na Białorusi. Zawsze mogą się pojawić zarzuty, że aktywność obywatelska i działania organizacji są sztuczne i prowadzone niejako na zamówienie sponsorów – czasem może tkwić w tym nawet ziarno prawdy, ale nie było tak w Polsce. Polski sektor istniałby zapewne także bez wsparcia z zewnątrz. Organizacje, które miały szanse skorzystania z pieniędzy amerykańskich, były siłą rzeczy bardzo nieliczne. Przyznać jednak trzeba, że często były to organizacje absolutnie kluczowe dla formowania się trzeciego sektora. W szczególności dotyczy to tzw. infrastruktury sektora oraz wspomnianych już organizacji strażniczych oraz tych zaangażowanych w obronę praw człowieka. Wiele z nich zapewne nie przetrwałoby bez tego wsparcia. Trzeba się do tego przyznawać.
Dziś najważniejsze jest to, żebyśmy z klasą i autentyczną wdzięcznością umieli powiedzieć – dziękujemy. Naprawdę jest za co. To był wielki wysiłek z ich strony. Tu nie chodziło tylko o realizację amerykańskich celów strategicznych i doposażanie Polski jako – jak to niektórzy mówili – „amerykańskiego lotniskowca” w tej części świata. Mogę dać świadectwo, że wśród ludzi i instytucji, których spotkałem, dostrzegłem autentyczną przyjaźń i pasję we wspieraniu nas w trudach „meblowania Polski”. Często zresztą to dopiero oni – patrząc na nas z perspektywy czasu i zza Atlantyku – pokazują nam właściwe (czyli w istocie wielkie) rozmiary roboty, jakiej podjęliśmy się i którą w większości wykonaliśmy. Bez nich byłoby to znacznie trudniejsze. Dziękujemy.
Źródło: ngo.pl