Trzecia Rzeczpospolita do tej pory nie doczekała się święta państwowego związanego ze swoją własną historią. Świętujemy więc 11 listopada, czyli początek niepodległej Drugiej Rzeczypospolitej, ale świętujemy różnie i niekoniecznie razem. A w tym roku – nie wszyscy tego samego dnia. Dokładnie tak, jak w przedwojennej Polsce.
Przywykliśmy już chyba do tego, że 11 listopada ulice Warszawy są gęsto udekorowane biało-czerwonymi flagami. Co może wydawać się zaskakujące, ta data jako oficjalne święto państwowe była w II RP obchodzona zaledwie… dwa razy. Rangę państwowego święta niepodległości 11 listopada uzyskał bowiem dopiero w 1937 roku, już po śmierci Józefa Piłsudskiego. Wiele wskazuje na to, że głównie na jego cześć i ze względu na format jego postaci udało się wreszcie sanacyjnym rządom przeforsować ustanowienie w tym dniu państwowego święta. Wcześniej nie było to bowiem wcale oczywiste.
Historycy dość zgodnie zwracają uwagę na fakt, że odzyskanie przez Polskę niepodległości nie wiązało się sztywno z jedną, konkretną datą. W tej konkurencji stawało co najmniej kilka momentów historycznych. Ludowcy i socjaliści za taką datę uważali rocznicę utworzenia Tymczasowego Rządu w Lublinie pod przewodnictwem Ignacego Daszyńskiego – 7 listopada 1918 r. Konserwatyści – moment proklamowania Królestwa Polskiego (5 listopada 1916).
Dzień, w którym Rada Regencyjna powierzyła Piłsudskiemu misję stworzenia rządu, a więc właśnie 11 listopada, był od samego początku forsowany przez Piłsudczyków, co spotykało się z dużym oporem ze strony innych stronnictw politycznych. Data ta była jednak istotna z jeszcze innego, międzynarodowego powodu: to właśnie tego dnia ostatecznie kapitulowały Niemcy, co uznawane jest na świecie za koniec I wojny światowej.
W konkretnych datach i ich znaczeniach łatwo się pogubić, ale co to zamieszanie oznaczało dla obywateli II RP? Z pewnością wielu z nich naprawdę chciało świętować odzyskaną dopiero co – po stu dwudziestu trzech latach – niepodległość. Tym bardziej, że sam początek okresu niepodległości nie zwiastował kłopotów ze znalezieniem jednego, spajającego Polaków momentu. Jeszcze w 1918 roku, 17 listopada, a więc kilka dni po tym, jak Piłsudski utworzył rząd, w Warszawie odbyła się ogromna manifestacja pod hasłem „Marsz Niepodległości”. Co istotne – była ona organizowana oddolnie, dzięki inicjatywie społecznej, i ze zgodnym udziałem bardzo wielu różnych stronnictw, stowarzyszeń i organizacji. W sumie do udziału w marszu zgłosiło się ich aż 110, co dobrze oddaje ogromną skalę aktywności społecznej w stolicy początku wieków.
W roku 1919 Sejm Ustawodawczy chciał nadać rangę oficjalnego święta państwowego dwóm ważnym datom: 3 maja i 11 listopada. Ale tylko ten pierwszy dzień zdołał zyskać akceptację szerokich mas społeczeństwa jako wspólne, narodowe święto upamiętniające powstanie pierwszej Konstytucji. Kwestia daty odzyskania niepodległości była, jak stwierdzono, „trudna do zaakceptowania przez całość ziem polskich”. Z narzucenia obywatelom jednej daty oficjalnego święta niepodległości wycofano się więc na długie lata.
Oficjalne obchody, organizowane dnia 11 listopada, były na łamach tej gazety określane jako „obchody burżuazyjne”. Pokazuje to, że nawet w dziesiątą rocznicę odzyskania niepodległości – mimo, że od 1926 roku był to już oficjalnie dzień wolny od pracy – nie było zgody co do tego, że to właśnie w tym dniu wszyscy mają świętować niepodległość.
11 listopada stopniowo, ale coraz skuteczniej był forsowany przez sanacyjne rządy jako „ten właściwy” moment na świętowanie niepodległości. W Warszawie organizowano w tym dniu coraz bardziej imponujące parady wojskowe, odsłaniano nowe pomniki (m.in. Pomnik Lotnika), a także przyznawano ważne państwowe odznaczenia (m.in. order Polonia Restituta, czyli „Polski odrodzonej”). W efekcie, jak pisze historyk Antoni Dudek, gdy ostatecznie udało się w 1937 roku uchwalić święto narodowe, data ta była istotna głównie dla zwolenników rządów sanacyjnych.
W ostatnich latach II RP obchody dnia niepodległości 11 listopada bojkotowały także stronnictwa narodowe, które początkowo były jej zwolennikami. „Stanowisko nieprzejednane w sprawie święta 11 listopada zajmuje dziennik narodowy (…) Endecy nie chcą pójść 11 listopada dlatego, że to przekreślałoby ich wyimaginowany monopol na polskość. Wśród innych organizacji okazaliby się niejedyną, ale jedną z wielu, i to nie najliczniejszą grupą polityczną” – pisał w 1937 roku komentator „Naszego Przeglądu”, warszawskiego pisma spolonizowanej inteligencji żydowskiej.
Choć przemoc – również fizyczna – była stale obecna w życiu politycznym II RP, to w prasowych relacjach poświęconych obchodom 11 listopada w przedwojennej Warszawie nie znajdziemy wzmianek o starciach czy zamieszkach na ulicach. Było to być może związane z tym, że tego dnia ulice były podporządkowane jednemu, głównemu nurtowi obchodów – związanemu z władzą. O sytuacji takiej, z jaką mamy do czynienia dziś, w której tego samego dnia odbywają się trzy konkurencyjne marsze – prezydencki, organizowany przez ruchy narodowe oraz lewicowy – w II RP raczej nie mogło być mowy. Organizacjom, które chciały w jakiś sposób wyłamać się z dominującej linii pozostawało bojkotowanie oficjalnych obchodów lub, jak to czyniły ruchy lewicowe, organizowanie ich w innym dniu, bardziej odpowiadającym ich wizji polityki historycznej.
Organizowane w tym roku w Warszawie wydarzenia – również to związane z postacią Ignacego Daszyńskiego, które odbyło się, tak jak przed wojną, 7 listopada – to w pewnym sensie powrót do tradycji II RP, w której każdy miał nieco inną wizję tego, jak i kiedy świętować niepodległość. Może zatem, skoro nawet samą datę najważniejszego państwowego święta zaczerpnęliśmy nie z najnowszej historii Polski, ale z tej przedwojennej, powinniśmy pogodzić się z tym, że trudno o wyczekiwane przez wielu „zjednoczenie Polaków” w jednym, szczególnym dla większości dniu? Być może wtedy łatwiej byłoby nam cieszyć się nie tyle ze wspólnego święta, ile z różnorodności, jaka panuje na ulicach Warszawy i wielu polskich miast 11 listopada i w okolicach tej daty.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)