Zdrowie publiczne w rękach obywateli – między ideą a rzeczywistością
Do ochrony zdrowia obywateli powołani są nie tylko specjaliści. To zadanie wspólnot obywatelskich, reprezentowanych przez poszczególne samorządy terytorialne. Ich partnerem mogą i powinny być w większym niż do tej pory stopniu organizacje pozarządowe, które nad wyspecjalizowanymi placówkami medycznymi mają olbrzymią przewagę – w ich istotę wpisane są niestandardowe działania, pozwalające w większym stopniu dotrzeć do lokalnych społeczności.
Kilka tygodni temu usłyszałam niewiarygodną (biorąc pod uwagę, że mamy XXI wiek) historię. Siedemdziesięciokilkuletnia kobieta, mieszkająca w centrum jednego z największych polskich miast, przez kilka lat skutecznie ukrywała przed rodziną i lekarzami zaawansowany nowotwór piersi, starając się go leczyć ziołowymi okładami i maściami. Domowe opatrunki nie uczyniły cudu, i gdy staruszka trafiła wreszcie do szpitala (zresztą z całkiem innego powodu) przed jej łóżkiem ustawiały się kolejki specjalistów, chcących „rzucić okiem” na wyjątkowy przypadek zaniedbanego nowotworu. Rozmawiałam z jednym z tych lekarzy. Suchej nitki nie zostawił na pacjentce i jej najbliższych. Dostało się też całemu systemowi opieki zdrowotnej, dziurawemu jak sito, który nie wyłapuje w porę takich przypadków. Po dłuższej wymianie zdań doszliśmy do wspólnego wniosku: - Lekarze mogą wkroczyć ze swoją specjalistyczną wiedzą tylko wtedy, gdy pacjent, potencjalny pacjent, jego najbliższe otoczenie i rodzina stworzą do tego warunki. Trzeba najpierw zgłosić się na badania, by wykryć chorobę. Trzeba najpierw usiąść w gabinecie lekarskim, żeby podjąć terapię. Żeby myśleć o wyleczeniu, trzeba zaufać – lekarzowi, medycynie, lekom. Lekarz musi zaś zaufać pacjentowi, że będzie się do jego wskazówek ściśle stosował.
Gdy myślę o temacie konferencji „Zdrowie publiczne w rękach obywateli”, którą w Mielcu organizuje Fundacja SOS Życie, stają mi przed oczami z jednej strony przykłady takie, jak przytoczony wyżej, mniej lub bardziej skrajne. Z drugiej – o tych wszystkich nagłaśnianych w mediach (i tysiącach innych, które do mediów się nie przebiły) przykładach przedmiotowego traktowania pacjentów przez lekarzy, i szerzej – pracowników placówek medycznych. Przedmiotowego, to znaczy takiego, w którym pacjent nie jest osobą, ale jedynie przypadkiem chorobowym, kwalifikującym się do określonej procedury medycznej. Między tymi dwoma postawami – z jednej strony potencjalnych pacjentów, którzy sami sobie odmawiają prawa do bycia partnerami w ochronie własnego zdrowia, z drugiej – lekarzy, specjalistów medycyny, którzy nie widzą partnerów w pacjentach, którzy wymagają leczenia (i szerzej – edukacji, jak dbać o zachowanie zdrowia w dobrym lub zadowalającym stanie) rysuje się przestrzeń, którą mogą i powinni zagospodarować ci, którzy są przekonani, że ochrona zdrowia jest wartością, która łączy obywateli. Że zdrowie publiczne jest wspólnym zadaniem, danym do realizacji nie tylko specjalistom nauk medycznych, lecz wszystkim, którzy zdają sobie sprawę z konsekwencji, jakie niesie ze sobą zaniedbanie tego ważnego aspektu życia.
Kto jest gospodarzem tej przestrzeni? Odpowiedź na to pytanie będzie jednym z fundamentalnych wyzwań, stojących przed uczestnikami mieleckiej konferencji: kto jest, a raczej – kto powinien być tym gospodarzem, bo w tej chwili niewiele jest miejsc w Polsce, gdzie ta przestrzeń ma swojego gospodarza.
Niewątpliwie, instytucjami wprost powołanymi do realizacji zadań z zakresu zdrowia publicznego są samorządy – od szczebla gminnego po wojewódzki. Każdy ze szczebli samorządów ma swoje zadania, wymienione wprost w ustawach samorządowych. Ochrona zdrowia jest niezbywalnym prawem obywateli, i największa część odpowiedzialności za stworzenie możliwości realizowania tego prawa spoczywa właśnie na samorządach. Reforma samorządowa z 1998 roku przewidywała, że ochrona zdrowia w części organizacyjnej (i pośrednio w części finansowania) będzie zadaniem niemal w całości realizowanym przez samorządy. Tak się nie dzieje, głównie przez kontrrewolucję, dokonaną za czasów rządu SLD (2001-2005). Zadań z zakresu ochrony zdrowia nikt jednak samorządom nie odebrał.
Zadania z zakresu ochrony zdrowia samorządy realizują głównie poprzez podległe im placówki medyczne, w większości posiadające status Samodzielnych Publicznych Zakładów Opieki Zdrowotnej. Kilkaset samorządowych szpitali i poradni to olbrzymia siatka mniej lub bardziej wyspecjalizowanych instytucji, nastawionych głównie na medycynę naprawczą. Tak jak w całym systemie, profilaktyka i promocja zdrowia, które są podstawowymi zadaniami samorządów gminnych i powiatowych, są marginesem w spectrum działalności publicznych szpitali – mimo niewątpliwych korzyści dla całego systemu (o zdrowiu obywateli nie zapominając) jakie niosłoby rzetelne wykonywanie i rozwijanie programów profilaktycznych. Medycyna naprawcza, leczenie ludzi którzy już zachorowali, to nie tylko podstawowa misja szpitali i otwartych poradni – to również główne źródło ich przychodów, kiedy mowa o kontraktach z Narodowym Funduszem Zdrowia. – Moglibyśmy przeznaczać więcej pieniędzy na profilaktykę. Ale po co, skoro te, które w tej chwili planujemy, i tak nie zostaną wydane? – usłyszałam od wysokiego urzędnika Narodowego Funduszu Zdrowia jakiś czas temu. Można powiedzieć, że w profilaktyce, generalnie, nadwykonań nie ma. Ściągnięcie wystarczającej grupy chętnych do wzięcia udziału w badaniach przesiewowych – czy to raka szyjki macicy, czy raka piersi – w wielu miejscach w Polsce graniczy z cudem.
Zła „aura” wokół badań (w myśl zasady, że jeśli o czymś nie wiemy, to tego nie ma) nie jest tylko problemem ludzi starszych i słabiej wykształconych – statystyki wykrywalności większości chorób nowotworowych w Polsce są tak złe, bo w całej populacji nie ma kultury poddawania się badaniom przesiewowym w określonych odstępach czasu. Brakuje też mechanizmów dyscyplinujących, których namiastką jest włączenie podstawowych badań przesiewowych w kierunku nowotworów typowo kobiecych do zestawu badań pracowniczych. Osobom, które powinny się poddać badaniom nie pomaga też „statyczność” programów profilaktycznych – często jedyną formą promującą badania w szpitalach czy poradniach są wywieszone w nich plakaty informacyjne (najpierw trzeba przyjść do placówki medycznej, żeby się dowiedzieć, iż można się poddać badaniom). Najbardziej ofensywną metodą są zaproszenia, wysyłane do populacji objętych badaniami.
Nie od dziś wiadomo, że oprócz bardzo przyziemnych powodów, dla których Polacy nie zgłaszają się na badania (kłopot z trafieniem do placówki, która prowadzi bezpłatny program profilaktyczny, brak informacji na ten temat) głównym czynnikiem jest słaba świadomość konsekwencji zaniedbania tego zdrowotnego obowiązku. Wydawało się, że rolę edukatorów wezmą na siebie lekarze rodzinni, którzy – w myśl reformy sprzed dziesięciu lat – mieli być przewodnikami całych rodzin, od niemowlęcia do staruszka, po systemie opieki zdrowotnej. Dziś już można powiedzieć, że ta rola przerosła lekarzy nie tyle rodzinnych, co „pierwszego kontaktu”. Większość pacjentów pozostała wobec systemu tak samo, jeśli nie bardziej, bezbronna co przed reformą.
Samorządy terytorialne – organizatorzy ochrony zdrowia. Pracownicy medyczni, przede wszystkim lekarze – specjaliści, wykonujący zadania z zakresu ochrony zdrowia, koncentrujący się przede wszystkim na leczeniu. I pacjenci, czy też szerzej – obywatele, sprowadzeni do roli petentów w instytucjach świadczących usługi medyczne. Czy można im – obywatelom – powierzyć troskę o zdrowie publiczne?
Nie tylko można, ale trzeba! Jeśli samorządy – zwłaszcza gminne i powiatowe – chcą, by ich mieszkańcy byli zdrowsi, dłużej żyli, rzadziej zapadali na choroby cywilizacyjne, muszą poszukać partnerów po stronie obywateli. Społeczeństwo obywatelskie i jego instytucje, organizacje pozarządowe, sprawdza się w innych dziedzinach życia – edukacji, pomocy społecznej, kulturze. W ochronie zdrowia organizacje pozarządowe też są silnie obecne – głównie w tych obszarach, gdzie medycyna już jest bezsilna. Hospicja, domowe i stacjonarne, prowadzą przecież głównie fundacje. Nie ma powodów, by nie wykorzystać potencjału, jaki tkwi w obywatelach, gotowych działać pro publico bono, do działań prozdrowotnych, które wymagają przede wszystkim wysiłku organizacyjnego, niestereotypowego podejścia, zaangażowania, zaś specjalistyczna wiedza medyczna jest koniecznym, ale nie wiodącym elementem przedsięwzięcia.
O Fundacji SOS Życie usłyszałam dobrych kilka lat temu. Łucja Bielec, szefowa Fundacji, była gościem na seminarium zorganizowanym przez Fundację Pro Publico Bono. Gdy opowiadała o mieleckich doświadczeniach w zakresie profilaktyki nowotworowej, otwierałam szeroko oczy. Przecież to takie proste! Zamiast czekać na chętnych do badań, wyjeżdżać – również do odległych od miast powiatowych – miejsc, namawiać i zachęcać kobiety do poddawania się badaniom, korzystać ze wsparcia lokalnych autorytetów, przyciągać uwagę potencjalnych pacjentek i ich rodzin. Nie tylko w Dniu Walki z Rakiem, gdy na ulicach największych miast suną marsze prowadzone przez amazonki, którym towarzyszą mammobusy, ale przez cały rok, non stop, na ile fundusze (w tym kontrakt z Narodowym Funduszem Zdrowia) pozwolą. Gdyby takich fundacji w Polsce było pięćdziesiąt, inaczej – nawet za kilka czy kilkanaście lat – wyglądałyby statystyki chorób nowotworowych!
Trudno jednak nie zauważyć, że takie organizacje, bez wsparcia instytucjonalnego (samorządy gminne i powiatowe) oraz życzliwości i współpracy środowiska medycznego skazane są na – potocznie mówiąc – „użeranie się” z systemem, reprezentowanym przez omnipotentny Narodowy Fundusz Zdrowia, którego urzędnikom – nie tylko w tej kadencji zresztą – zdaje się brakować świadomości, że pracują w instytucji, która zarządza pieniędzmi, pochodzącymi wprost od obywateli, z naszych składek i podatków. Doświadczenia Fundacji SOS Życie, która na wiosnę tego roku musiała stoczyć prawdziwą wojnę z podkarpackim oddziałem NFZ o zwiększenie kontraktu na badania mammograficzne (kontrakt został arbitralnie obcięty o 90 procent w stosunku do 2009 roku), są wystarczającym dowodem, że nie jest to pesymistyczna, publicystyczna wizja.
Czy społeczeństwo obywatelskie zacznie mieć wpływ na funkcjonowanie ochrony zdrowia? Jedno jest pewne – jeśli obywatele bezpośrednio, i pośrednio – poprzez swoje organizacje, fundacje, stowarzyszenia, grupy nieformalne, nie zaczną brać spraw zdrowia w swoje ręce, pozostanie im tylko narzekanie, że system działa źle. Podstawą zmiany jest więc zaangażowanie. Nawet, jeśli w tej chwili napotyka ono na bariery.
Źródło: Fundacja SOS Życie