Myśląc o Amazonii często mamy przed oczami dżunglę, do której nie dotarła cywilizacja, a laptop, tablet, czy telefon komórkowy są dla jej mieszkańców czymś totalnie nieznanym. Rzeczywistość jednak okazuje się być nieco inna…
San Lorenzo – kilkutysięczna miejscowość położona w gąszczu peruwiańskiej dżungli nad rzeką Marañon. Wydaje się zupełnie odcięta od cywilizacji, a jednak stanowi swego rodzaju centrum dla okolicznych wiosek, gdzie Indianie i Metysi znajdują szpital, pocztę, szkoły i bank.
Myśląc o Amazonii często mamy przed oczami dżunglę, do której nie dotarła cywilizacja, a laptop, tablet, czy telefon komórkowy są dla jej mieszkańców czymś totalnie nieznanym. Rzeczywistość jednak okazuje się być nieco inna.
– Pomimo, że mieszkańcy mają dostęp do prądu jedynie przez kilka godzin w ciągu doby, są całkiem na bieżąco z nowinkami technicznymi. Wiele osób korzysta z telefonów komórkowych, są niemal tak powszechne jak w Polsce, komputer to rzecz normalna, również szkoły w San Lorenzo są w nie wyposażone. Z Internetu można skorzystać bez problemu, choć mieszkańcy nie mają go w domach. Sytuacja różni się nieco w mniejszych wioskach, ponieważ wiele z nich nie posiada generatorów i najzwyczajniej nie ma prądu, i to utrudnia korzystanie z tego typu sprzętów – opowiada Paulina.
Podczas swojego pobytu Paulina pracowała w oratorium (świetlicy) prowadzonym przy salezjańskiej misji św. Wawrzyńca. Do jej obowiązków należało dbanie o oratorian, czyli wszystkie dzieci, które licznie pojawiały się w nim w godzinach popołudniowych.
– W praktyce odrabialiśmy razem lekcje, bawiliśmy się, graliśmy, ale też w pewnym sensie pełniłam rolę wychowawcy, więc każdy problem czy to na boisku, czy w sercu był moim, jeśli tylko ktoś zjawił się, żeby o nim porozmawiać – mówi wolontariuszka.
Jak sama wspomina, początki były trudne.
– Zamknięcie młodzieży wynikało z kolejnego już doświadczenia z wolontariuszkami. Z jednej strony byli ci, którzy przyjaźnili się z naszymi poprzedniczkami, bardzo za nimi tęsknili i nie chcieli kolejny raz przywiązywać się do kogoś, kto po roku wyjedzie, z drugiej natomiast ci, którzy jeszcze nie znali oratorium. Wszystko to składało się na początkowy brak zaufania i respektu. Miałam jednak świadomość, że są to kwestie, które potrzebują czasu i warto było go poświęcić – opowiada.
– Jako przykład można przytoczyć proces przemiany jednego z oratorian. Chłopak, którego podczas jednego z pierwszych oratoriów spostrzegłam jako bardzo zamkniętego i samotnego, po pewnym czasie zaczął mówić o swoim cierpieniu z powodu braku przyjaciół. Zaufał nam – wolontariuszom i otworzył się na inne dzieciaki, a wiem, że z przyczyn rodzinnych i wcześniejszych zranień nie było to dla niego łatwe. Kiedy wyjeżdżaliśmy widziałam go w gronie wielu przyjaciół i wiem, że jak niczego innego potrzebował akceptacji i miłości. To właśnie staraliśmy się dać naszym wychowankom w oratorium – wspomina Paulina.
Czy taka praca jest rzeczywiście całkiem bezinteresowna?
– Często powtarzamy, że nie jesteśmy do końca wolontariuszami, bo ta praca nie jest bezinteresowna, dostajemy tak wiele. Wypłata jednak nie jest w żadnej walucie, jest dużo bardziej cenna. Naturalnie zyskałam doświadczenie pracy z dziećmi, życia we wspólnocie salezjańskiej, ale w szczególności doświadczenie spotkania z młodymi – relacje, które powstały przez ten rok były niezwykle istotne. Jeśli ja się zmieniłam czy uformowałam, to zrobiłam to dla nich i jestem im za to niezwykle wdzięczna.