Podróżowałam ostatnio w towarzystwie młodego, świetnie wykształconego, stosunkowo wysoko postawionego urzędnika państwowego.
Autokar wiózł nas z Kaszub do Warszawy. Droga
usiana była licznymi przeszkodami (a to zwężenia, a to koparki na
całą szerokość dwóch wąskich pasów, a to ruch wahadłowy), podróż
więc trwała odpowiednio długo. Trzeba było czas ten sobie jakoś
umilić. Krajobrazy za oknami – owszem, urzekające, ale ileż można
się gapić w okno. Nic tak nie uprzyjemnia podróży, jak ciekawa
pogawędka. Taką też ucięliśmy sobie. Zapoznany urzędnik, o
poglądach zdecydowanie liberalnych, przynajmniej jeśli chodzi o
gospodarkę, pracował w branży finansowej.
O jego wywodach dotyczących zarządzania bankami
i przedsiębiorstwami w Polsce pisać nie będę, bo nie jestem w
stanie tego powtórzyć (proszę wybaczyć ograniczenia humanistki),
ale chętnie podzielę się tym, do czego bliżej mnie i pewnie wielu
czytającym te słowa. W pewnym momencie bowiem rozmowa nasza zeszła
na zaangażowanie ludzi w różne protesty (nie tylko stoczniowców,
górników czy pielęgniarek, ale na przykład – antywojenne). Nowy
znajomy stwierdził, że może nawet podziela niechęć do prowadzenia
wojen, ale na ulice w tej sprawie nie wychodził, bo po pierwsze –
nie wiedział, po drugie – nie ma czasu. Trudno się dziwić brakowi
czasu, chociaż akurat demonstracje antywojenne – przynajmniej w
Warszawie – dzieją się zazwyczaj w soboty. No, ale w sobotę mój
nowy znajomy woli odpocząć, wyskakując poza miasto na rowery. Każdy
ma swoje priorytety – nie mnie je oceniać. Jednak już w następnym
zdaniu młody urzędnik stwierdził, że jednak chętnie udziela się
społecznie i robiłby to częściej, gdyby tylko miał takie
propozycje. Jako przykład podał spotkanie ze studentami jednej z
lubelskich uczelni. Dotarli do niego, zaprosili, chętnie pojechał,
podzielił się swoimi doświadczeniami, wysłuchał opinii młodszych
kolegów i koleżanek, i wrócił zadowolony do stolicy, z poczuciem,
że zrobił coś pożytecznego, z czego nie ma określonych, finansowych
profitów. I mógłby tak częściej, gdyby ktoś go o to prosił.
I tu się zastanowiłam…. Nie można wymagać od
zapracowanego urzędnika, że będzie rozsyłał propozycje swoich
prelekcji do tysiąca organizacji pozarządowych. To bez sensu. Ale
jest przecież coś takiego, jak Centrum Wolontariatu, które de facto
ma być pośrednikiem między tymi, którzy chcą pomóc i np. podzielić
się swoją wiedzą a tymi, którzy by z tej wiedzy chętnie
skorzystali. Czy wolontariat działa w urzędach publicznych? Nie
pytam oczywiście o to, czy wolontariusze zasilają kadry urzędnicze,
ale czy spośród urzędników rekrutowani są wolontariusze? Mówi się o
wolontariacie w biznesie, dlaczego tego samego nie promować w
takich urzędach, jak skarbówki, oddziały ZUS, ministerstwa, urzędy
pracy, nie mówiąc już o urzędach miast czy gmin. Może taka
współpraca dobrze wpłynęłaby na wzajemne relacje sektora
pozarządowego i szeroko rozumianej administracji publicznej.
Źródło: inf. własna