Warszawa przed Szczytem. Strach przed zdemolowaniem miasta. Przedstawiamy relację mieszkańca Warszawy z okresu przed i po demonstracji alterglobalistów.
Popłoch trwał kilka tygodni. Zaczęło się, gdy media poinformowały, że Europejski Szczyt Gospodarczy zostanie zorganizowany w Pałacu Kultury i Nauki. To było podobno najlepsze miejsce do zapewnienia bezpieczeństwa uczestników. Co prawda kompletnie zdezorganizowałoby życie miasta, powodując zamknięcie centralnych stacji metra, ale liczył się prestiż i promocja stolicy. W popłochu pojawiały się komentarze o tym, że w Pałacu można i o tym, że w Pałacu nie wolno. W ferworze stołecznej kuchni pojawił się ten trzeci - Centrum Wystawiennicze w Poznaniu. Warszawa tym żyła. Potem jakby ucichło.
Nie na długo jednak. W popłochu znów zaczęły pojawiać się mapki ze strefami bezpieczeństwa. Zdecydowano się zamknąć przed majowym weekendem znakomitą część Starego Miasta. Wszystko było jasne - szczyt odbędzie się nieopodal centrum - w hotelu Victoria. Mapki, instrukcje i ostrzeżenia zaczęły działać na wyobraźnię. Media co rusz przypominały o występach antyglobalistów w innych miastach europejskich - m.in. w Pradze. Miało się powtórzyć, miała być zadyma i demolka. Kompletny paraliż miasta, zniszczenia, niemal kataklizm - Warszawa zaczęła przygotowywać się na wojnę.
W autobusach, tramwajach, w pracy i na prywatkach mówiło się o
szczycie. Będzie zadyma, czy nie będzie? Uciec z miasta czy zostać? Kto jest w której strefie? Czy
na uczelniach odwołają zajęcia? Dlaczego w mojej szkole mam podpisać zobowiązanie o pilnowaniu
dziecka podczas szczytu? Jak długie będą urlopy? W tym roku taki krótki weekend majowy… ale kto
miał szczęście pracować w Centrum będzie miał swój szczyt - dwa dni wolnego więcej.
Warszawa zaczęła żyć. Coś się zaczęło dziać…
W autobusach poprzyklejane kartki o reakcji w razie "zagrożenia
incydentem bombowym", informacja o rodzajach i sposobach reakcji na alarmy, w metrze
informacja o żółtym telefonie alarmowym. Warszawa idzie na wojnę. Przecież widać, że Coś się
dzieje.
Gazety drukują specjalne dodatki. O zmianach w kursowaniu komunikacji miejskiej, sposobach załatwienia przepustek. Miasto tworzy parking na płycie bemowskiego lotniska. W strefie pierwszej nie wolno stawiać samochodów. O północy z poniedziałku na wtorek samochody odjeżdżają, albo z właścicielami, albo na lawetach. Centrum pustoszeje. Jakoś tak wiele przestrzeni się robi... na wojnę, na bitwę. Widać, że dzieje się Coś.
Coraz więcej policji. Radiowozy jeżdżą jak oszalałe. We wtorek w popłoch wpadają właściciele sklepów i barów. Nie, nie tylko w Centrum. Na całej trasie, po której przejdzie Wróg i w okolicach. Sposoby są różne. Najbardziej modne są płyty pilśniowe. Odcienie różne. Od jasnego brązu, nawet podpadającego pod słoneczny żółty, przez beżowy, aż po kolorowane - to ci, którzy nawet po zabudowaniu, chcą trzymać fason i być w swojej linii graficznej. Jedna z gazet ogłasza konkurs na najciekawsze obudowanie. Tu i ówdzie trafia się styropian. A ten - bez wyobraźni - otoczył szyby czerwoną taśmą foliową i myśli, że przetrwa. A najpiękniejsze jest największe handlowe centrum w centrum stolicy - w ogóle go nie widać. Zdjęli wszystko i reklamy, i znaki graficzne. Zniknęło. Heh - naprawdę Coś się wydarzy.
W środę miasta nie ma. Ludzie zniknęli. Samochody zniknęły. Ten, kto
panoszy się po ulicach, wygląda jakby się spóźnił na Wielką Emigrację. Albo czegoś zapomniał.
W autobusach niedobitki. Jak nigdy siedzących miejsc starcza dla każdego. Czytają o
"zagrożeniu incydentem bombowym". Czuć popłoch. W powietrzu unosi się aura strachu i
oczekiwania. Albo strachu przed oczekiwaniem. Albo oczekiwania na strach. Tu i ówdzie pary lub
trójki podejrzenie wyglądających mężczyzn. Prawie sami mężczyźni. Kobiety w domach, pilnują dzieci
- a więc jednak wojna, mężczyźni do broni? Nie - to tajniacy - ktoś podpowiada. A nuż wojna będzie
partyzancka…. Wróg czai się wszędzie.
Wszyscy czekają. Pociągi ekspresowe i InterCity czekają w zajezdniach kolejowych. Nie wyjechały.
Wszyscy czekają.
Ranek był bardzo ciepły. Pogoda na majówkę. Na wyjazd nad jezioro. Na odpoczynek. Wsiadłem do autobusu. Trudno. Jakoś muszę przejechać na drugi koniec miasta. Nie mogę mieć aż takiego pecha, żeby właśnie mój skład w metrze wjechał na bombę. Nie ulegam panice. Jadę do pracy.
Mijam autobusem wejście do pierwszej stacji metra. Pojadę dalej. Może już coś widać. Może już idą. Nie wiem, co się dzieje. Ostatnich wiadomości słuchałem ponad godzinę temu. A oni powinni już ruszyć. Jestem na drugiej stacji metra - nadal w autobusie. Cała ulica zastawiona barierkami. Dwa wejścia do metra obstawione przez policjantów. Tamtędy nie wolno zejść do podziemia. Kilkaset ludzi zgromadzonych wokół barierek czeka. Patrzy na wprost - w Aleję Solidarności. Impuls - wysiadam z autobusu. Nie jadę. Muszę to zobaczyć. Na ramieniu mam torbę z laptopem. A jak będę musiał uciekać? Może komuś podrzucę komputer do mieszkania z prośbą o przechowanie? O, nie! Pomyślą, że to bomba. Przecież pisali na ulotkach "w razie zagrożenia incydentem bombowym", że podejrzane pakunki należy zgłosić natychmiast. Odpowiednim służbom. Nie wiem, co zrobię... coś się wymyśli.
Kupiłem gazetę. Siadam na murku przy zejściu do metra. To dogodny punkt obserwacji Alei Solidarności. Słońce praży mocno. Idą nie idą? Jest ich tylko kilkuset. - Nie - poprawia ktoś z boku - prawie dwa tysiące. Za wysokim, metalowym płotem widzę kordon policji. Uzbrojeni po zęby. "Żółwie" - kaski, pałki, kamizelki kuloodporne i tarcze. Za rogiem cztery wozy opancerzone. Zaczynam się zastanawiać, czy jednak nie wrócić do metra. Mam blisko. Dwa kroki i już mnie tu nie ma. - Jeszcze nie ruszyli - rzuca ktoś z boku. Sprawdzam w gazecie - w poradniku z okazji szczytu - mają ruszyć za jakieś pół godziny. Nie wysiedzę. Jest za gorąco. Idę Aleją Solidarności. Po drodze kupuję coca-colę. Bezmyślnie! O ja głupi! Przecież to antyglobaliści! Przecież mnie dorwą za tę colę i zlinczują. Nawet nie zdążę poprosić o schowanie laptopa. Zrywam naklejkę. Wkładam do kieszeni. Ale przecież poznają po butelce. Wyrzucę ją! Rany, przecież w poradniku napisali, że koszy w tym rejonie miasta nie ma. Wchodzę w podwórko. Udało się znaleźć kosz. Nie wracam na Aleję. Idę na skróty. Do Jana Pawła. Z daleka widzę ludzi stojących przy ulicy. Co jakiś czas przejeżdża zabłąkany samochód. Dochodzę. W oddali widać tłum. Kolorowe flagi, rowery. Stoją. Jeszcze. Nad głową co chwile przelatuje śmigłowiec. Większość ma aparaty fotograficzne. Może zrobią zdjęcie na pierwszą stronę gazety. Sklepy zabite dechami. Na jednym ktoś narysował pacyfę. Słońce praży coraz mocniej. Samochody przestają przejeżdżać. Policja zamknęła ruch. Ruszyli...
Tłum powoli zbliża się do nas. Przy krawędzi ulicy coraz więcej ludzi. I starych, i młodych. - Jakoś cichą są - rzuca ktoś z boku. - Cisza przed burzą - odpowiada inny. Stoję i czekam. Jestem blisko przecznicy. Znam tę dzielnicę. Wiem, gdzie uciekać. Na przedzie zwartymi czwórkami maszeruje około 100 "żółwi". Gorąco im. Zatrzymują się. Jest coraz głośniej. Oni nadchodzą. Coraz więcej rowerów, coraz częściej śmigłowiec. Widać napisy. Widać platformy. Widać Ich. Idą...
Są. Zwyczajnie. Jak wiosna z wiersza, która przyszła piechotą. Tak, przyszli. Podobno trzy i pół tysiąca ludzi. Gra muzyka. Dobra. Krzyczą hasła. Podobne do tych, co na demonstracji antywojennej. Pozdrawiają ludzi, warszawiaków. Próbuję wyszukać znajome twarze. Nie widzę nikogo. Warszawiacy machają przyjaźnie do Nich. Nagle wyskakuje mężczyzna około czterdziestki i przekonuje mnie i kilku sąsiadów, byśmy się do nich przyłączyli. Bo warto, warto powiedzieć "nie" tym, którzy w Victorii jedzą i piją za nasze pieniądze. Nie pociąga mnie to. Idę z boku. Nie z, a obok demonstracji. Najbardziej widoczna jest Nowa Lewica. I Piraci. Niezła muzyka. Na pobliskiej wiacie przystanku tramwajowego, na jej dachu, kłębi się tłum dziennikarzy w jaskrawych kamizelkach i amatorów z aparatami fotograficznym i kamerami. Za kolejnym to samo. Czekają na swoje "czołówkowe" zdjęcie. Warszawiacy z krawędzi chodników też ruszają. - Kapitalizm - kanibalizm - słuchać z pierwszej platformy.
Idę na wysokości anarchistów. Mają duży czarny banner. Chłopaki i dziewczyny w moim wieku, starsi, młodsi. Jedni bardziej kolorowi. Ale większość ubrana normalnie. Nie wyglądają, nie mogą wyglądać na bandytów. Wyglądają zwyczajnie, albo co najwyżej ekstrawagancko. Ale do zaakceptowania. Jak co dzień. Na Nowym Świecie. Marszałkowskiej. Tylko niektórzy się przebrali. Ha! To przed nimi schowało się to miasto? To przed nimi żyliśmy w popłochu? To oni mają stoczyć bitwę z dwunastoma tysiącami policjantów? Wyłamywać pilśniowe płyty wszelakiego koloru, albo atakować największe centrum w centrum stolicy? Podłożyć bombę w incydencie bombowym? Niemożliwe! Przecież ja też nie zgadzam się na te "bezpieczne" siedemnaście milionów złotych. Na zadrukowane strony gazet i tysiące sekund telewizyjnych obrazków, które alterglobalistów przedstawia jak bandytów i wandali. Nie zgadzam się na szczyt, który powoduje strach i oczekiwanie na wojnę. Który nie dopuszcza głosu sprzeciwu, innego zdania i gra nie fair. Wyrzuca z kraju tych, którzy mają inne zdanie. Siedemnastu Węgrów przeciw ośmiotysięcznej armii żółwi.
Idę z nimi. Wchodzę we wrogi tłum. W obóz wroga.
Z laptopem przedzieram się aż do Ambasady Amerykańskiej. Po trzech godzinach marszu boli mnie wszystko. Najbardziej ramiona od ciężkiej komputerowej torby. Jestem pod wrażeniem organizacji demonstracji. Tego, jak kierujący nią poprawia szyk, jak specjalne służby stworzone przez alterglobalistów odgradzają demonstrację od narwanych pseudokibiców. Jestem pod wrażeniem klimatu, jaki panuje wewnątrz obozu wroga. Mimo gorąca, mimo zabitych sklepowych witryn, setek policjantów, helikopterów, snajperów na dachach. Mamy coś do powiedzenia. My - nie Oni. Nie będziemy używać argumentów, których oczekujecie. Mówimy to spokojnie, ale tak, abyście słyszeli. Jesteśmy ludźmi, którzy oczekują pokoju i rozwiązania konkretnych problemów. Nie chcemy rautów, wystawnych kolacji, dyplomatycznych umizgów. Chcemy prawdy i społecznej odpowiedzialności od tych, których wybieramy. Niewiele, a jednak tak dużo.
Wracam do domu. W radiu jeden z reporterów mówi, że alterglobaliści urządzili sobie piknik w centrum europejskiej stolicy za 17 milionów złotych. Że jaki naród - tacy alterglobaliści. Chcę krzyczeć, że to nieprawda. Że to nie Oni, że nie My wydaliśmy te pieniądze. Że to fantastyczne, że było tak spokojnie. Dotychczas niespotykane. Nowe, i to tutaj, w Polsce. Że w tym co mówią, mówimy jest wiele prawdy. Nie wszystko, ale wiele. Nie krzyczę - nie usłyszą przecież teraz. Usłyszą mnie, Nas wtedy, kiedy będzie kolejna demonstracja. Też pokojowa! Tylko w taki sposób mogę im odpowiedzieć.
Źródło: inf. własna