Wbrew wielu mitom firmy przejmowane przez pracowników oparte o demokratyczne zasady i partycypację, a nie o „dyktaturę szefów”, są w stanie nie tylko skutecznie konkurować na rynku z innymi podmiotami, ale mogą również sprawiać, że pracownicy w większym stopniu identyfikują się ze swoim miejscem pracy i lepiej potrafią budować przyjazne i partnerskie relacje wewnątrz firmy.
Na temat przedsiębiorstw, w których pracownicy są właścicielami, czytaj również w tekście Michała Augustyna >
Pojęcia „demokracji przemysłowej” używa się w dwóch znaczeniach. Oznacza ona aktywny udział (partycypację) pracowników w zarządzaniu przedsiębiorstwami publicznymi i prywatnymi lub zwiększanie wpływów pracowników na decyzje dotyczące ich pracy. „Demokracja przemysłowa” choć w III Rzeczpospolitej niedoceniana, ma bogatą historię w naszym kraju.
W okresie przedwojennym idee partycypacji i demokracji przemysłowej były wcielane w życie poprzez działalność ruchu spółdzielczego, kooperatyw spożywczych, rolniczych itp. O demokracji przemysłowej pisali przed wojną i w jej trakcie znani ekonomiści, działacze społeczni i politycy. Jednym z nich był lewicowy ekonomista Oskar Lange, który w tekście Jak pojmuję socjalizm?, napisanym w czasie II wojny światowej tak definiował ten termin: „Demokracja, jeśli ma być efektywna, musi być powszechna. Musi być więc zarazem gospodarczą, jak przemysłową i polityczną, zarówno w stosunkach międzynarodowych i międzyrasowych, jak również wewnątrz każdego narodu. Demokracja przemysłowa oznaczana demokratyczną kontrolę i organizację procesów przemysłowych. Zakłada to swobodę wyboru i zmiany zatrudnienia oraz wyklucza organizację stosunków międzyludzkich w przemyśle na zasadzie dyktatu szefów, bez względu na to, czy szefami są prywatni kapitaliści i przedsiębiorcy – jak to ma miejsce w tradycyjnym kapitalizmie, czy też biurokraci – jak w Związku Radzieckim, czy też gdy występuje kombinacja obu tych typów – jak w faszyzmie”.
Jednocześnie Lange uważał, że „demokracja przemysłowa” może mieć różnoraki charakter i występować w formie spółdzielni, przedsiębiorstw publicznych, a nawet być oparta o prywatną własność środków produkcji „w dziedzinach, gdzie konkurencja jest skuteczna i prowadzi do wyższej wydajności drogą obniżania społecznych kosztów produkcji”.
„Demokracja przemysłowa” również we współczesnej gospodarce rynkowej przybiera różne formy. Przyjęło się, że ta koncepcja realizowana jest głównie w spółdzielniach (w tym spółdzielniach pracy) oraz spółkach pracowniczych. W świetle polskiego prawa spółka pracownicza jest zwykłą spółką. Od zwykłych spółek odróżnia je to, że większość udziałów należy do pracowników. W III RP tworzenie spółek pracowniczych odbywa się głównie w ramach tzw. prywatyzacji pracowniczej, którą reguluje ustawa o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych z 1990 roku.
W jedności siła
Gdy w sierpniu 2007 roku w zajezdni autobusowej na kieleckim Pakoszu brutalnie pacyfikowano strajk pracowników Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, nikt z nich nie patrzył w przyszłość z optymizmem. Nikt też zapewne nie spodziewał się, że niszczona przez kierownictwo spółka zostanie niebawem przejęta przez nich samych. Zanim jednak do tego doszło, pracownicy musieli upominać się o swoje miejsca pracy.
Już w 2002 roku doszło do sporu zbiorowego. Pracownicy domagali się podwyżek, ale zarząd nie traktował ich żądań poważnie i o porozumieniu nie było mowy. Ponadto złą sytuację finansową spółki pogłębiały niekorzystne umowy podpisane przez MPK z Zarządem Transportu Miejskiego w Kielcach oraz nieracjonalne zakupy (np. dwudrzwiowych autobusów, których potem nie używano) narażające firmę na straty. Kolejne obawy pojawiły się w 2007 roku, gdy zapowiedziano sprzedaż zakładu francuskiemu potentatowi transportowemu – spółce Veolia Transport.
Kiedy kolejne próby porozumienia z zarządem spełzły na niczym, pracownikom skończyła się cierpliwość i rozpoczęli strajk. Po dziesięciu dniach strajku szefostwo nadal nie było skłonne do podjęcia rozmów. Miasto też nie zamierzało sprzyjać strajkującym. Nie dość, że urzędnicy nie mediowali w konflikcie, to jeszcze miasto wynajęło prywatną agencję ochrony, aby w nocy z 28 na 29 sierpnia przeprowadzić akcje pacyfikacyjną w zajezdni. – Działali w sposób bardzo brutalny. Wybijali szyby, drzwi, wywlekali nas stamtąd. Po tych wydarzeniach wielu pracowników zachorowało, niektórzy mieli nawet zawały – relacjonuje Bogdan Latosiński, przewodniczący zakładowej „Solidarności”. Ostatecznie, kolejnego dnia nad ranem udało się „odbić” zajezdnię, ale wspomnienia z tamtych tragicznych wydarzeń do tej pory wzbudzają spore emocje wśród pracowników.
To jednak „bitwa o zajezdnię” przyczyniła się do tego, że miasto zaprosiło pracowników zakładu do negocjacji. Zakończyły się one niespodziewanie: zakład nie został sprzedany francuskiej korporacji, ale przekazano go samej załodze. – Pracownicy założyli spółkę Kieleckie Autobusy, która wykupiła 55% udziałów MPK (15% trafiło bezpośrednio do załogi) wartych około sześciu milionów złotych. W tym celu ponad czterystu pracowników zebrało milion złotych, a resztę kwoty uzyskaliśmy, biorąc kredyt w banku – mówi Latosiński.
MPK nie były w dobrej kondycji finansowej. Dodatkowo Zarząd Transportu Miejskiego w Kielcach nałożył na firmę karę za strajk w wysokości 1,7 miliona złotych. Pomimo początkowych problemów po ośmiu latach od przekazania przedsiębiorstwa załodze, można stwierdzić, że był to strzał w dziesiątkę, bo pracownikom udało się uzdrowić firmę.
– Przed 2007 rokiem stan taboru był katastrofalny. Dzięki inwestycjom, w ciągu kilku lat został on odnowiony. Firma w tym momencie przynosi zyski. Wszystko dzięki odpowiedzialnej i racjonalnej polityce. Pracownicy zdawali sobie sprawę, że w naszej sytuacji priorytetem są inwestycje i dlatego czasem godzili się na niższe pensje lub zmniejszenie funduszu socjalnego. Wszyscy jesteśmy współwłaścicielami i to wpływa na większą więź z miejscem pracy i firmą oraz wiążę się z braniem odpowiedzialności za jej losy – tłumaczy lider związkowy. Aby uniknąć sytuacji, w której grupa osób wykupuje większość udziałów i przejmuje władzę w firmie, podjęto decyzję, że jedna osoba nie może zakupić więcej niż 10 akcji.
Latosiński zwraca również uwagę na to, że relacje pomiędzy załogą a szefostwem (do 2009 roku prezesem MPK Kielce był Marek Wołoch, na tym stanowisku zastąpiła go Elżbieta Sreniawska) ulęgły znacznej poprawie po prywatyzacji pracowniczej. – Wcześniej w ogóle nie chciano nas słuchać. Nie było żadnego dialogu. Obecnie bardzo wiele decyzji jest konsultowanych ze związkami zawodowymi, odbywają się też regularne spotkania z pracownikami. Współpracujemy, bo wiemy, że jedziemy na tym samym wózku. Nie ma już obwiniania pracowników i związkowców za problemy firmy. Ponadto odkąd założyliśmy spółkę pracowniczą, również załoga częściej interesuje się przyszłością firmy – przekonuje Latosiński.
Firma z misją
Demokrację pracownicza można budować również w oparciu o działalność spółdzielczą. W polskim prawie spółdzielnie pracy definiuje jako każdą spółdzielnię w której zatrudnia się pracowników na umowy o pracę i zapewnia im etat poprzez organizacje wspólnej produkcji towarów lub świadczenia usług na rzecz osób trzecich. Takimi przedsiębiorstwami są Gminne Spółdzielnie „Samopomoc Chłopska”. Są to spółdzielnie produkcyjno-handlowo-usługowe powstałe na terenach wiejskich jeszcze w okresie PRL-u. Niektóre przetrwały transformację ustrojową i istnieją do dzisiaj.
Jedną z nich jest Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” w Ozorkowie w województwie łódzkim, która działa w zakresie handlu detalicznego i hurtowego, produkcji piekarsko-ciastkarskiej, konfekcjonowania i pakowania owoców oraz warzyw. Firma dostarcza produkty do sklepów i znanych sieci hipermarketów. Jak tłumaczy prezes spółdzielni Dariusz Szpakowski, demokracja w firmie polega na „delegowaniu uprawnień w dół”. Troje kierowników działów współpracujących ściśle ze sobą wraz z zarządem decyduje o najważniejszych sprawach, ale organizowanych jest wiele narad z pracownikami mających na celu uzgodnienie kierunków działania. Ponadto co kilka lat razem z pracownikami przygotowywana jest strategia firmy.
– Starsi uczą młodych dobrej organizacji pracy, a młodzi odwdzięczają się im pomagając przy sprawach związanych z informatyką – opisuje relacje panujące w pracy Dariusz Szpakowski. Mój rozmówca przekonuje, że spółdzielnia jest pożądanym pracodawcą na lokalnym rynku. – Nawet piekarze się do nas zgłaszają mimo ogromnego niedoboru kadr w tym zawodzie. Myślę, ze wielu pracowników może przyciągać atrakcyjny system wynagradzania za staż pracy (dodatek stażowy) oraz rozbudowany system podziału funduszu socjalnego. Rozdajemy również nagrody jubileuszowe, dofinansowujemy karnety na basen, organizujemy minimum jedną wycieczkę w roku, która integruje załogę. W naszej firmie nikt nie jest anonimowy – wyjaśnia.
Na działalności spółdzielni korzystają jednak nie tylko pracownicy, ale wszyscy jej członkowie (załoga stanowi jedynie 1/3 wszystkich członków, pozostałe osoby to głównie okoliczni rolnicy i mieszkańcy Ozorkowa). – Wszyscy członkowie mają zapewniony rabat członkowski w wysokości 3% na zakupy w spółdzielni, dofinansowanie do wycieczek z którego korzysta sporo osób oraz oprocentowane wkłady członkowskie, które pomagają kredytować działalność spółdzielni, a członkowi dają dochód 4,75% w skali roku – wymienia. Ponadto spółdzielnia nie ogranicza się jedynie do pomocy swoim członkom. Przedsiębiorstwo wspiera rocznie około 100 podmiotów z całego regionu, przekazując im darowizny w postaci produktów i pieniędzy. Są to szkoły, placówki kulturalne, organizacje pozarządowe, a nawet osoby fizyczne, które na skutek rożnych zdarzeń losowych popadły w kłopoty.
Państwo nie pomaga
Pomimo wielu zalet firm opartych o partycypację pracowniczą, w Polsce wciąż ta forma własności nie przyjęła się tak dobrze jak np. w Wielkiej Brytanii, gdzie spółki pracownicze wytwarzają 2% całego PKB, a ponadto w czasie kryzysu osiągnęły lepsze wyniki niż spółki niepracownicze. Co jest powodem takiego stanu rzeczy? – Problemem są nieskuteczne i ograniczone mechanizmy finansowania, a one są niezbędne w sytuacji, gdy nowo tworzone spółki pracownicze dysponują małym kapitałem i mają niską zdolność kredytową. Dotychczasowe pomysły polityków, takie jak stworzony kilka lat temu przez ówczesnego ministra Waldemara Pawlaka fundusz dla spółek pracowniczych, kończyły się fiaskiem – mówi profesor Paweł Ruszkowski, ekspert od spółek pracowniczych. Aby wyjść na przeciw temu problemowi w ramach projektu „Spółki pracownicze – przepis na sukces” prowadzonego przez Forum Związków Zawodowych, opracowany został projekt ustawy zakładający systemowe wsparcie dla spółek.– Jego założeniem było stworzenie skutecznego mechanizmu kredytowania prywatyzacji pracowniczej. Zaproponowaliśmy powołanie Funduszu Rozwoju Własności Menedżerskiej i Pracowniczej, którego budżet miałby wynosić 1 miliard złotych. Byłby on finansowany w formie nieoprocentowanej pożyczki ze środków budżetowych. Fundusz udzielałby gwarancji kredytowych powstającym spółkom pracowniczym biorącym udział w prywatyzacji. Udzielane byłyby także niskoprocentowe kredyty na sfinansowanie biznesplanów i innych działań przygotowawczych – tłumaczy profesor Ruszkowski, który pracował przy tworzeniu projektu.
Niestety zebrano za mało podpisów, aby projekt mógł zostać złożony w Sejmie. Ponadto Ruszkowski przyznaje, że nie było wielkich szans na to aby projekt spotkał się z akceptacją polityków. – Elity polityczne są przeciwko spółkom pracowniczym i partycypacji pracowniczej, bo nie chcą aby zwykli ludzie mogli zaglądać w kulisy gospodarki – przekonuje.
Brak odpowiednich mechanizmów finansowania firm opartych o demokrację pracowniczą nie jest jednak jedyną barierą rozwojową. Ekspert zwraca uwagę również na to, że w Polsce akcjonariat pracowniczy był stosowany głównie przy okazji prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Spółki pracownicze powstałe w latach 90. Tam, gdzie upadały państwowe przedsiębiorstwa, kilka lat później zostały przejęte przez kadrę kierownicza, która wykupiła większość udziałów i tym samym te firmy stały się zwykłymi spółkami. – Niepotrzebnie na to pozwolono. Z drugiej strony w państwowych zakładach istniały związki zawodowe, które dążyły do przekształcania firm w spółki pracownicze. W prywatnym sektorze związków nie ma i dlatego nie ma również spółek pracowniczych – twierdzi Ruszkowski.
Bartosz Oszczepalski dla portalu Rynekpracy.org
Źródło: ekonomiaspoleczna.pl