Będąc w czwartej klasie podstawówki, pikietował z kolegami pod cyrkiem. Mieli transparent „Uwolnić słonia!”. W Polsce to był czas przełomu. Dorośli buntowali się przeciwko systemowi, on, naśladując starszych, protestował pod cyrkiem.
Rzecz działa się w Stargardzie Szczecińskim, tuż przy polsko-niemieckiej granicy. Tam dorastał. Jako dzieciak, szmuglował towar do Niemiec. – Ten, kto chciał się dorobić, jechał i handlował różnymi przedmiotami. To był sposób, by wyrwać się z szarej rzeczywistości – wspomina. Kiedy podrósł, wyjechał do Szczecina na studia, poszedł na socjologię. By dorobić, zatrudnił się w hotelu i pchał wózki z brudną bielizną.
Do pierwszej organizacji pozarządowej zapisał jeszcze jako nastolatek. – Żeby założyć stowarzyszenie, musieliśmy poprosić rodziców, żeby się podpisali – opowiada. To było lokalne stowarzyszenie, które zajmowało się ochroną przyrody. Później była organizacja regionalna, krajowa i międzynarodowa. W tej ostatniej sprawdzał m.in. to, na jakich warunkach międzynarodowe instytucje finansowe pożyczają pieniądze krajom byłego bloku wschodniego.
W 2009 roku trafił do polskiego oddziału Greenpeace. Na dzień dobry został dyrektorem programowym. – Jest pracowity i zawsze świetnie przygotowany – mówi Adam Wajrak, przyjaciel. – Robert słynie z tego, że gdy odbywa jakąś poważną dyskusję z politykami, środkowym palcem poprawia okulary i strasznie poważnym głosem mówi: „Jak wynika z naszych analiz…”. Fakty, które przytacza, często odbierają argumenty przeciwnikom, a jego opanowanie wyprowadza ich z równowagi – opowiada. – A ten środkowy palce to oczywiście tylko taki odruch – dodaje.
14 tysięcy darczyńców
Polski oddział Greenpeace powstał w 2004 roku. Liczy dziś ponad 30 pracowników, około 130 aktywistów i jakieś 14 tysięcy darczyńców, którzy regularnie wspierają Fundację. To rzecz, której inne organizacje mogą jej pozazdrościć. Greenpeace utrzymuje się z prywatnych darowizn i 1 proc. podatku (w 2013 roku na konto organizacji wpłynęło prawie 7 milionów złotych). Fundacja nie korzysta ani z publicznych środków, ani ze wsparcia firm. To zasada, która towarzyszy Greenpeace od ponad czterdziestu lat.
– To gwarancja naszej niezależności – mówi Cyglicki. – Dzięki temu, że utrzymujemy się z prywatnych darowizn, możemy prowadzić działania, na które wiele organizacji trzeciego sektora nie mogłoby sobie pozwolić. Najlepszym przykładem jest historia z Doliną Rospudy – przekonuje. – Organizacje, które wtedy protestowały, zostały ukarane przez ówczesny rząd poprzez zamrożenie części programów dofinansowywanych ze środków publicznych. Na szczęście to nie przetrąciło ich kręgosłupów. Był to jednak dowód na to, jak pieniądze publiczne mogą być wykorzystywane przez elity rządzące do sterowania różnymi ośrodkami pozarządowymi – mówi.
W 2013 roku na konto Greenpeace Polska wpłynęło ponad 2,5 mln zł prywatnych darowizn. Jak udało im się nakłonić Polaków do sięgnięcia w kieszeń? – Polacy chcą mieć niezależną organizację, która nie będzie obawiała się konfrontacji z dużymi korporacjami czy rządem – przekonuje Robert Cyglicki.
14 tysięcy darczyńców to również zasługa współpracujących z Fundacją fundraiserów. To najczęściej studenci, którzy na ulicach dużych miast zachęcają przychodniów do wspierania Greenpeace. – To trudna praca – przyznaje Robert Cyglicki. Wie, co mówi, bo sam jej zasmakował. – Wspominam dość przyjemnie, ale zdarzało się, że byłem obiektem rożnych oskarżeń. Słyszałem, że nie jestem katolikiem i że jestem opłacany przez Putina – uśmiecha się. – Jeśli chodzi o skuteczność, byłem średniakiem. Są w naszej organizacji mistrzowie, którzy doskonale wiedzą, jak rozmawiać z ludźmi.
Lewacy rebelianci
Oskarżenia, które Cyglicki usłyszał na ulicy, to pokłosie wizerunkowych kłopotów Greenpeace. – Daliśmy się zapędzić w róg zwany „lewacy rebelianci”. Wiele osób właśnie tak nas postrzega, choć nie jest to prawdziwy obraz Greenpeace. Zarzuca nam się na przykład, że walczymy z religią. To nieprawda. W organizacji jest dużo osób wierzących, sam się za taką uważam. Chciałbym, aby do opinii publicznej przedostała się informacja, że nie interesują nas czyjeś poglądy polityczne, światopogląd czy wyznanie. Interesuje nas to, co leży w interesie żyjących ludzi, ich dzieci i następnych pokoleń – podkreśla.
– Mówi się o nas – kontynuuje – że jesteśmy oszołomami, którzy przypinają się do drzew. To zabawne, bo nikt z nas nigdy nie przykuł się do żadnego drzewa. Owszem, wchodziliśmy na nie, ale nie przykuwaliśmy się. Subtelna różnica. Z drugiej strony, co w tym złego, że ludzie protestują, kiedy wycina się drzewa? W Polsce jest coraz więcej osób, które stają w obronie przyrody i bardzo mnie to cieszy. Pamiętam przypadek starszej pani, która broniła kilkudziesięcioletniej lipy. Doskonale pamiętała ją z czasów swojego dzieciństwa i nie wyobrażała sobie, że drzewo może nagle zniknąć. Czy ta pani zasługuje na miano ekoterrorystki?
I love Puszcza
– Ochrona Doliny Rospudy oraz Puszczy Białowieskiej to jedne z najpiękniejszych historii w nowej, demokratycznej Polsce – mówi Cyglicki. – Kiedy protestowaliśmy przeciwko temu, by obwodnica Augustowa przebiegała przez Dolinę Rospudy, wszystkie ugrupowania polityczne były przeciwko nam, obywatelom. A jednak udało się doprowadzić do tego, że trasa obwodnicy została zmieniona. Można? Można!
Cyglicki jest koordynatorem akcji „I Love Puszcza”, która doprowadziła do kompromisu w sprawie gospodarczego użytkowania Puszczy Białowieskiej. – Puszcza nadal nie jest objęta ochroną w całości, ale udało nam się doprowadzić do porozumienia, w wyniku którego znacznie zmniejszono liczbę wycinanych w Puszczy drzew.
Afryka
To ważny rozdział w życiu Roberta Cyglickiego. Wiele lat temu założył wraz z obecną żoną Program Akcja dla Globalnego Południa. To był 2006 rok, Polska uruchamiała program pomocy rozwojowej. Złożyli wniosek o fundusze na budowę szkoły w Ghanie. Dostali pieniądze, wybudowali szkołę, która funkcjonuje do dziś i ma się świetnie. Innym razem pomagali założyć plantację ananasów. – To bardzo wymierne rzeczy, które przyniosły mi wiele satysfakcji – mówi. Ale nie wszystko szło, jak z płatka. Po drodze były również wpadki. – Przeprowadzaliśmy szkolenia dla tamtejszych kobiet z zakresu tradycyjnego farbowania materiałów metodą batik. Później uczyliśmy je, jak robić z tego ubrania, zasłony, obrusy. Niestety z czasem okazało się, że na te towary nie ma zbytu, bo są za drogie – opowiada.
Afrykańska przygoda raz na zawsze przewartościowała jego życie. Rzadko narzeka. I generalnie uważa się za szczęściarza. Na prawym nadgarstku wytatuował sobie Gyawu Atiko – symbol, którym posługuje się jedna z afrykańskich cywilizacji. – Jako jedyni oparli się kolonizatorom. Stawili opór Brytyjczykom – opowiada. Jest takie powiedzenie: wszyscy mówili, że się nie da, aż w końcu znalazł się ktoś, kto o tym nie wiedział i to zrobił. Właśnie o tym przypomina mu jego prawy nadgarstek.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)