Na Nizinie Mazowieckiej, na skraju wsi Goździówka leży gospodarstwo agroturystyczne. Patronuje mu Dobrotliwy Serafin, anioł, który pomaga wyjść z każdej opresji. Dzieci w różnym wieku, które przyjeżdżają tutaj na wakacje mówią o tym miejscu „kraina szczęśliwego dzieciństwa”. Tę wyjątkową przestrzeń, rozciągającą się pomiędzy lasami i polami stworzyli dla nich Maria i Mirosław Kępińscy…
Kępińscy z piątką dzieci przeprowadzili się do Goździówki 18 lat temu z domu na warszawskim Żoliborzu.
– Nasza ucieczka z Warszawy tak naprawdę nie była przed czymś, tylko za czymś. Szukaliśmy miejsca, w którym będziemy czuć się wolnymi ludźmi, w którym nikt nie będzie nam narzucał różnych decyzji. A poza tym, mieliśmy pięcioro dzieci i stało ważne, żeby wyrwać je z miasta, aby nie podlegały złym wpływom – wyjaśnia Maria Kępińska.
Na początku nie było łatwo. Drewniana stodoła, stara obora i dom wymagały remontu. Wszystko trzeba było tak zaadaptować, aby dało się tutaj żyć. Najważniejszy był dom, przecież musiała w nim zamieszkać siedmioosobowa rodzina.
Największy szok przeżyły dzieci. Różnica między szkołą w Warszawie, a tą wiejską była ogromna. Brakowało też kolegów, miejskiego gwaru i zabaw. Jedna z córek demonstracyjnie powiesiła sobie na ścianie nad łóżkiem plakat z nocnym widokiem Nowego Jorku, na którym wieżowce błyskały do niej światłami okien. Jednak w miarę upływu czasu dzieciaki „przewałkowały” w sobie zmianę miejsca zamieszkania i zaczęły czerpać przyjemności z życia w Goździówce. Pewnego dnia ze ściany zniknął też widok Nowego Jorku. Maria odetchnęła z ulgą, bo to oznaczało, że córka już się oswoiła z wiejskim domem, podobnie jak pozostali członkowie rodziny.
Lalki
W nowym miejscu trzeba też było wygospodarować miejsce na pracownię, w której Maria robiłaby lalki.
– Przed przeprowadzką pracowałam w Życiu Warszawy, w różnych wydawnictwach, ale głównie zajmowałam się domem i dziećmi. Gotowałam obiady, sprzątałam, prałam. Jednak poświęcając praktycznie cały czas rodzinie pamiętałam, żeby nie zapomnieć o sobie. I dlatego bardzo chroniłam, mąż zresztą też, swoją prywatność i poczucie, że trzeba też coś zrobić dla siebie, dla własnej przyjemności – opowiada. – Zawsze marzyłam o idealnej lalce, ale nigdy jej nie miałam. W wolnych chwilach zaczęłam więc robić lalki, głównie dla siebie. Potem tworzyłam obrazki z lalek dla swoich dzieci…
Były lata 90. Pewnego dnia, do domu na Żoliborzu przyjechał znajomy Kępińskich i zachwycił się lalkami. Zapytał, czy Maria nie zrobiłaby lalkowej dekoracji na Dni Polskie w Hamburgu. Zgodziła się. Niemcom bardzo spodobała się jej twórczość. Potem były kolejne wystawy w Hamburgu, w muzeum lalek w Lubece, w Getyndze i w innych miastach.
– Lalki są zdecydowanie odbiciem moich myśli, a ich tworzenie jest pewnego rodzaju terapią. Wcześniej była to dla mnie emigracja od codzienności, żeby coś dla siebie zatrzymać, żeby nie zgłupieć w tym codziennym życiu. Potem już kompletnie w nie wsiąkłam. Lalki to też ogromna wiedza o materiałach, o hafcie, tkactwie, bo przecież jak się robi replikę lalki w dawnym stroju, to trzeba wiernie go oddać – tłumaczy pani Maria. – Potrzebny był mi na przykład pasiak łowicki. Niestety, wszystkie tkalnie, w których mogłam poprosić o jego zrobienie zostały zlikwidowane. Żeby go mieć, musiałam więc sama nauczyć się tkać, poszukać naturalnych barwników, ufarbować materiał.
Maria zaczęła więc w Goździówce tkać. Najpierw XIX-wieczne krosna stały w domu, w wydzielonej części garderoby. Podkładała pod nie materiał, żeby wieczorem albo nad ranem nie obudzić dzieci i męża. Po pewnym czasie udało się wreszcie dobudować pracownię, o której marzyła od początku przeprowadzki na wieś. Pracownia wypełniona materiałami plastycznymi stała się jej królestwem. Kiedy na wakacje do Goździówki zaczęły przyjeżdżać dzieci znajomych z Warszawy, prosiły, żeby Maria nauczyła je robić lalki. Zgodziła się. W czasie wspólnej pracy zaczęła też opowiadać małym pomocnikom o materiałach, historii kukiełek, uczyła haftować, filcować, szyć na maszynie, tkać. I właśnie wtedy w jej głowie skrystalizował się pomysł, który od dawna nie dawał jej spokoju…
Agroturystyka
W Goździówce Kępińscy zaprzyjaźnili się z ludźmi, którzy także przenieśli się tutaj z Warszawy i hodowali konie. Bardzo się polubili. I to oni podpowiedzieli im, że mogliby zajmować się agroturystyką, skoro i tak przyjeżdżają do nich dzieci przyjaciół, znajomych, rodziny, że mogliby zrobić coś dodatkowego, co przyniosłoby rodzinie jakieś fundusze. Wtedy też powstawało na tym terenie stowarzyszenie agroturystyczne. Kępińscy zapisali się do niego. Zresztą od dawna myśleli o stworzeniu w na wsi jakiejś bazy turystycznej, zwłaszcza dla dzieci.
– Wreszcie też zdefiniowałam, o co mi chodzi. Wyszło ze mnie moje pedagogizowanie, które mam w genach. Moja mama była nauczycielką, ojciec wojskowym, i miał pod opieką wielu młodych żołnierzy. Jestem z takiej rodziny pozytywistów ciężko pracujących. Zrozumiałam, że ja też komuś chcę przekazywać moją wiedzę i bardzo lubię to robić. Wszystko w końcu zebrało się razem: agroturystyka, dzieci, to, czego się nauczyłam przez lata praktyki i próbowania. I tak to się zaczęło. Od lalek – bo to lalki głównie ściągają dzieci – mówi M. Kępińska.
Pierwsza Zielona Szkoła przyjechała do Goździówki 13 lat temu z ul. Okopowej w Warszawie. Maria wspomina, że nogi jej strasznie drżały i piórka latały na plecach, bo bała się, czy wszystko będzie dobrze – przecież nie dość, że miała prowadzić dla nich zajęcia, to jeszcze trzeba było przygotować posiłki i organizować różne atrakcje. Mimo obaw, okazało się, że wszystko się udało.
– I to nas utwierdziło, że nie jesteśmy tacy marni, że to nam wychodzi, że możemy coś dać tym dzieciakom. Ale choć przez te 13 lat przewinęło się przez nasze gospodarstwo sporo dzieci, to jednak w dalszym ciągu, jak grupa przyjeżdża to te same pióra na plecach mi latają, mam gulę w żołądku, nie potrafię się przyzwyczaić, nie potrafię zwalczyć w sobie "stresa", jak mówią nasi podopieczni – zwierza się.
Wakacje
Zielone szkoły i jednodniowe warsztaty lalkarskie to jedna z propozycji Kępińskich dla dzieci. Kolejna, to obozy wakacyjne i zimowiska w ferie. Grupy podzielone są według wieku. Turnus trwa dwa tygodnie. Oprócz działań artystycznych, podczas których można robić lalki i biżuterię, nauczyć się tkać, wyszywać, haftować, filcować, szyć i dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o tym, co można stworzyć własnymi rękami, dzieciaki jeżdżą też na wycieczki rowerowe, mogą biegać po sadzie i lesie, zjeżdżać na linach, chodzić na spacery, pływać, jeździć konno w zaprzyjaźnionej stadninie. Wszyscy czują się tu swobodnie, choć nikt nie jest pozostawiony samemu sobie.
– Tu jest kraj szczęśliwego dzieciństwa i właśnie o to mi chodziło. To jest państwo dzieci. Tu się uczą decydować. Dla niektórych jest to czasem bardzo bolesne. Na przykład dwie dziewczynki, które tutaj przyjechały już pierwszego dnia powiedziały mi, że chcą wrócić do domu. Zapytałam, dlaczego? „Bo tu nic nie jest zorganizowane”, usłyszałam. Odpowiedziałam im, że nic nie będzie zorganizowane, gdyż tutaj samemu decyduje się, co się chce robić. Dla niektórych jest to niewyobrażalne, bo są przyzwyczajeni, że o pierwszej na stołówce szkolnej jedzą obiad, a zaraz po lekcjach idą na jakieś zajęcia dodatkowe. A w momencie, gdy jest swoboda, nie wiedzą co robić – wyjaśnia Maria Kępińska.
W Goździówce, jak dzieci nie chcą jeść obiadu, to nie jedzą. Obiad zorganizuje się później. Jak nie mają ochoty na rower, mogą zostać i poczytać, albo zrobić kolczyki dla mamy. Do Kępińskich mówią ciociu i wujku. I jest jeszcze coś.
– Od lat przyjeżdżają do nas dzieciaki, które nie robią nic. Nie robią lalek, nie jeżdżą na wycieczki, tylko siedzą u mnie godzinami w pracowni i mówią o sobie. To jest taki słowotok, ale dla nich niezbędny. Śmieję się czasem, że to nie są warsztaty lalkarskie, tylko terapeutyczne – opowiada M. Kępińska. – Okazało się, że bardziej jestem potrzebna nie do tej lalki, tylko do tego gadania. I tę lalkę to powinnam ominąć, ona powinna być tak przy okazji, albo siedząc i robiąc lalki powinnam porozmawiać na zupełnie inne tematy. Jest takie zapotrzebowanie, że dzieciaki chcą rozmawiać. To zupełnie przewartościowało moje podejście do tego, co mogę im zaoferować – wyjaśnia. – Moim ideałem jest pani Doubtfire, dlatego wspólnie z mężem pokazujemy dzieciom świat taki, jaki on jest. Mówimy, żeby się cieszyli z niego jak chcą, z tego co mają, żeby się cieszyli z tego, jacy są wspaniali. Bo wszyscy są wspaniali. Nie ma lepszych czy gorszych. Nie ma „my” i „oni”, że jeden jest koślawy, a inny się krzywo uśmiecha, że ktoś ma więcej pieniędzy, a drugi nie. To nie jest istotne. Ale nie silę się na to, żeby im w jakiś sposób pomóc, tylko żeby stworzyć im ich świat, ich miejsce, za które też są odpowiedzialni. Największą radość sprawia mi fakt, gdy dzieci zaczynają uważać to miejsce za swój dom – zapewnia.
Dzieci
Nic dziwnego, że niektórzy przyjeżdżają do Goździówki po kilka razy. Dla tych najstarszych, weteranów, którzy po raz pierwszy przyjechali na kolonie, gdy mieli 10 lat, a teraz są już w liceum, Kępińscy organizują zimowiska. Wszyscy znają się jak łyse konie i całymi dniami gadają z ciocią i wujkiem o życiu i ważnych dla młodych sprawach. Jak mówią: „takie tam gadki szmatki”.
– Czasami odwiedzają nas tutaj starsi chłopcy, którzy do nas wcześniej przyjeżdżali, a teraz mają po 20 lat. Jest na przykład taki smukły Kuba. Zapytałam go kiedyś, dlaczego tutaj przyjeżdża, przecież jest już taki stary, na piwo chodzi, panny już ma? „Bo tu jestem dzieckiem, ciociu. Nikt mi tu nie powie – Kuba, głupio się zachowujesz. A ja chcę tu robić takie rzeczy, które chciałbym na ulicy w Warszawie zrobić, np. poleżeć na chodniku. Tu nikt mi nie zwróci uwagi, że leżę, tylko zapyta, czy może nie chcę koca albo poduszki”, odpowiedział mi – mówi Maria Kępińska.
Dzieciaki są bystrymi obserwatorami. I dobrze wiedzą, że w Goździówce są traktowane z atencją, że to co mówią im ciocia i wujek wynika z tego, jacy oni są naprawdę: że biorą życie takim, jakie ono jest i nie mają zamiaru go zmieniać.
Maria kładzie się spać dopiero wtedy, gdy gasną wszystkie światła w domu dzieci, kiedy wszystkie zasną. A nawet jak już jest cisza i spokój, to rozmawia z mężem o tym, co danego dnia się wydarzyło. „Analizują” każde dziecko i zastanawiają się, co warto dla niego jeszcze zrobić. Czasem tylko popatrzą na siebie, i powiedzą, że chyba są jacyś nienormalni, żeby tak się przejmować, ale zaraz się prostują i stwierdzają, że nic na to nie poradzą, bo po prostu żyją dziećmi, które do nich przyjeżdżają.
A one wracają na kolejne kolonie, obozy, ferie. Niektóre są już w Goździówce piąty czy szósty raz. Pierwszy turnus w przyszłym roku Kępińscy mają już zarezerwowany. Jego uczestnicy zabukowali sobie miejsca, gdy wyjeżdżali do domu. Tutaj znają się dzieci, znają się rodzice, tworzą się wyjątkowe więzi. Jak przyjeżdżają nowi, szybko wsiąkają w tę niesamowitą atmosferę, którą czuje się zaraz po wejściu na podwórko. Dzieci dzwonią czasem do Kępińskich w trakcie roku szkolnego, żeby pogadać. A nawet niektórzy dorośli mówią do Marii – ciociu.
– Chcieliśmy stworzyć miejsce na świat dziecka ogólnie pojętego, nieważne, czy ma ono 6, 10 czy 18 lat. To jest nasza idea. Ktoś mnie kiedyś zapytał na spotkaniu stowarzyszenia agroturystycznego: „czy to jest opłacalne?”. Oczywiście, że nie, ale przecież nie o to chodzi. Fakt, pozwala to przeżyć jakiś kawałek roku, ale na pewno nie mamy zasobów finansowych po sezonie, żebyśmy mogli za to żyć. Ale niezwykle opłacalne jest to z punktu widzenia kontaktu z dziećmi. To dla nas najważniejsza sprawa – przekonuje Maria Kępińska.
Nie ma takich miejsc, jak to w Goździówce zbyt wiele w Polsce. A warto, żeby powstawało ich jak najwięcej, nie tylko dla dzieci. Ale jak mówią Kępińscy „motywacja do ich utworzenia powinna być od razu czysta i od razu trzeba myśleć o tym, że warto stworzyć miejsce dla kogoś, nie dla siebie, bo to jest największa satysfakcja, a za nią przyjdzie cała reszta”.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)