JORDAN: Spotykam wyznawców poglądu, że organizacje to „święte krowy”: nie obowiązują ich standardy i jakość wykonanej pracy.
Wyznawcy ci mówią, że sektor jest dla pasjonatów, powinien mieć – w przeciwieńswie np. do biznesu – ludzką twarz. Jednocześnie, w związku z tym, wszystko „wpuszczą”: każde zawalenie terminu, każde niedotrzymanie słowa. Z argumentem „przecież nie będziemy się handryczyć”, „przecież mamy ludzką twarz”.
Na wstępie zaznaczę, że takich organizacji i społeczników, o których opowiem, jest mniejszość, jednak jest to mniejszość widoczna.
NGO jako „święta krowa”
W pierwszym przypadku zwolennikami są organizacje, które właśnie wyrastają z fazy aktywności opartej na pasji i entuzjazmie. Ona jest w rozwoju organizacji uzasadniona, ale jest fazą tylko. Rozumiem, że organizacje wyrastają z pasji, która jednoczy, angażuje, porywa do działania: że chce się z niej pomagać innym. Działanie w oparciu o pasję powinno skończyć się w momencie, organizacja wychodzi z nim poza własną grupę inicjatywną i przestaje działać na rzecz własnych członków i członkiń. Wówczas powinny ją zacząć obowiązywać procedury i standardy. Przestaje być bowiem odpowiedzialna za siebie, a staje się odpowiedzialna za innych ludzi i usługi im świadczone. A świadczenie usług – obojętnie, jaka będzie grupa odbiorców: rodziny, osoby niepełnosprawne, społeczność lokalna – powinno się odbywać według norm i zasad, a nie widzimisię. Nie wolno nam bowiem działaniem na pół gwizdka – albo co gorsza opartym na własnej niewiedzy – nikomu zaszkodzić. Tymczasem zdarza się, że ludzie z organizacji nie znają się kompletnie merytorycznie na tym co robią, bo święty jest sam fakt, że je robią i zainicjowali.
Wyjąłbym spod tej oceny te organizacje, które faktycznie działają profesjonalnie lub organizacje samopomocowe, bo w tę drugą formę aktywności wpisana jest równość, podobieństwo doświadczeń, wzajemność. Natomiast widuję pasjonatów, którzy rozkręcają w swoich społecznością akcje, których nie kończą, którzy są bałaganiarscy i którymi otoczenie jest po prostu zmęczone. Nie jest to zawsze świadome, celowe działanie, często wynika z niewiedzy, że entuzjazm jest początkową fazą rozwoju organizacji.
Pracownicy „jako święte krowy”
W drugim przypadku „świętymi krowami” bywają w sektorze jego pracownicy i pracownice. Zwykle przez to, że część „pasjonackich” organizacji lekko podchodzi do budowania i zarządzania zespołem, a członkowie i pracownicy tworzą grono familijne. A jak tu – w „rodzinnym” gronie – wyciągnąć konsekwencje? Jak postawić granicę? Co musi się wydarzyć, żebyśmy się z pracownikiem pożegnali? Znam przypadki, kiedy osoba nie sprawdzająca się w jednej organizacji, zawalająca zadania, kilka miesięcy potem lądowała w innej – z polecenia. Jest z nami? Wspaniale! Niech działa! Nawet, jeśli to robi byle jak.
Społecznicy jako „święte krowy”
Trzecim rodzajem świętych krów bywają społecznicy i animatorzy społeczności lokalnych. Słowo społeczne „uświęca” działanie: rozpoczęte, a nieskończone, na kiepskim poziomie. To, czego nigdy by nie zrobili w pracy zawodowej, robią społecznie. Jakby to było działanie drugiej kategorii. „Przecież ja tu jestem społecznie” – mówią. Martwi mnie to i się na to nie zgadzam.
Chcę wyraźnie zaznaczyć, że mówię o braku standardów działania, a nie biegłości w stosowaniu procedur – czyli sektorowych technokratów, którym brakuje pasji, a którzy świetnie opanowali sposób pozyskiwania i rozliczania pieniędzy. Nie utożsamiam organizacji sprofesjonalizowanej z technokratyczną, jestem przeciwnikiem tych drugich. Traktuję jednak działanie oparte na pasji jak fazę, z której się wyrasta. A my uparcie nie chcemy.
Źródło: informacja własna ngo.pl