Ja tu spędzam bardzo dużo czasu i ani razu nie usłyszałam od męża, że byłam długo. Ale mamy też taką cichą umowę, że ja nie mówię mu, ile osób dzisiaj umarło.
Kiedy w 1997 roku słupskie Hospicjum Miłosierdzia Bożego przyjmowało pierwszych pacjentów, była to jedyna taka placówka na Pomorzu. Powstała jako całkowicie oddolna inicjatywa za prywatne pieniądze Holendra Jana Druyffa. Od dnia otwarcia do dziś zarządza nią ta sama osoba, Teresa Jerzyk. I gdyby nie ona, w tym malowniczym miejscu na wzgórzu rosłyby dzisiaj ziemniaki.
– Wystarczyłoby ją wysłać na dwa miesiące do szpitala albo przychodni, a każda z tych instytucji zaczęłaby działać jak w zegarku – mówią o niej pracownicy. I faktycznie, w krajobrazie bankrutujących szpitali i niewydolnej służby zdrowia, to miejsce jest jak oaza. Kwitnący ogród, słoneczne, gustownie urządzone pomieszczenia. Łóżka dla chorych, jakich nie ma w większości szpitali. I personel, który do pacjenta podchodzi z uśmiechem. A przecież pobyt tu jest bezpłatny. Dotacja z Narodowego Funduszu Zdrowia pokrywa koszty utrzymania tej placówki tylko w 70 procentach. Resztę muszą dozbierać sami: 50 zł dziennie na każdego z 20 chorych, ponad 300 tysięcy rocznie. A to tylko koszty utrzymania, bez remontów, zakupu sprzętu. Żeby funkcjonować tak, by chorzy mieli jak w domu, muszą zebrać jeszcze więcej, ale w tym już głowa pani dyrektor.
Dyrektor Teresa Jerzyk nie ma swojego gabinetu. Kiedy przychodzę do hospicjum długo się zastanawiamy, gdzie porozmawiać, bo gdzieś zawieruszyły się klucze do sali konferencyjnej. Kiedy się odnajdują, siadamy przy ciemnobrązowym, dębowym stole z ręcznie wyszywanymi serwetami. Z kuchni dochodzi zapach pieczonego właśnie ciasta.
Drzwi do sal, w których leżą pacjenci otwarte są na korytarz. Ogromne okna dają w nich dużo światła. Przy niektórych łóżkach siedzą bliscy. Kogoś innego usprawnia rehabilitant. Pielęgniarki w białych kitlach dyskretnie wypełniają swoje obowiązki.
Daniel Michułka, rocznik 1980, pracuje w hospicjum jako rehabilitant. W 2001 roku pojawił się tam jako wolontariusz. – Pani dyrektor ma ogromnego nosa do ludzi. Po pierwszym spojrzeniu i rozmowie potrafi człowieka ocenić. Ma wszystkie cechy dobrego menadżera. Jest dobra, uczynna, ale wymagająca. Jest też bardzo otwarta i komunikatywna. Wiele razy mi pomogła. Ale z drugiej strony ma twardą rękę i wiem, że swoją pracę muszę mieć dopiętą na ostatni guzik, bo nie chciałbym jej zawieść. Z każdym z nas udało jej się wytworzyć coś więcej niż relację szef – pracownik. Dzięki temu ma bardzo oddany personel. Poza tym, to twarda kobieta z Poznańskiego. Znajomi, jak widzą tu remonty, rozbudowę, to się mnie pytają, a skąd wy macie na to pieniądze, to NFZ daje, czy Słupsk daje? Ja mówię, słuchajcie mam dyrektorkę z Poznańskiego, i to wszystko wyjaśnia.
Finanse to jak na razie jedyna bolączka tego miejsca. Teresa Jerzyk cieszy się, że wyjaśniła się sprawa z ustawą o działalności leczniczej i że mogą nadal zbierać pieniądze z 1%. Chwali sobie współpracę z Towarzystwem Opieki Paliatywnej, ze słupskimi lekarzami też. Przyjeżdżają na każde wezwanie, bez zwłoki, bo wiedzą, że w hospicjum nikt nie może czekać.
A mimo to, nie ma tu szpitalnej gwałtowności i bieganiny. Nie ma też krzyków rozpaczy. To nie oddział intensywnej terapii. Tutaj nie ratuje się gasnącego życia za wszelką cenę. Tu umiera się w spokoju. Czasami w ciągu kilku miesięcy, czasami tygodni, czasami dni. Ale zawsze z godnością i indywidualnie. A to, poza murami tego parterowego domu nie jest wcale takie oczywiste.
– Pamiętam, że kiedy rozpoczęłam pracę w poradni leczenia bólu i opieki paliatywnej, sytuacja chorych umierających, szczególnie na wsiach popegeerowskich była dramatyczna. Tam dwa słowa, „morfina” i „chemia”, były synonimem śmierci – mówi Teresa Jerzyk. Ze względu na biedę, ludzie umierali tam w bólu i strachu. – Tam było jasno powiedziane, mówi dyrektor Jerzyk, że człowiek chory na raka jest jak piłeczka pingpongowa. Lekarz rodzinny go nie chce, onkolog mówi, że wszystko jest już zakończone. I ten człowiek, i jego rodzina są zostawieni sami sobie, dodaje.
Do poradni leczenia bólu Teresa Jerzyk trafiła jako pielęgniarka środowiskowa w 1993 roku. Wtedy wyszło rozporządzenie Ministerstwa Zdrowia, że w każdym mieście powyżej 80 tys. mieszkańców powinna powstać Poradnia Leczenia Bólu i Opieki Paliatywnej. Taka też powstała w Słupsku. Ale nie była to pomoc dobrze zorganizowana. Żeby dojechać do chorych spoza miasta, pielęgniarka środowiskowa musiała prosić prywatne firmy o pieniądze na benzynę.
Dwa lata później na szkoleniu w Poznaniu zobaczyła, jak opieka nad umierającymi chorymi może funkcjonować, np. jako oddział szpitalny. Takim oddziałem opieki paliatywnej, kierował tam profesor Jacek Łuczak. Chorzy byli brani na pewien czas na oddział, ustalano poziom ich bólu, dobierano lekarstwa i wypuszczano do domu. Wtedy byli pod opieką hospicjum domowego, które przyjeżdżało do pacjenta. Jakoś można było sobie z tym poradzić.
Ale słupska rzeczywistość była daleka od poznańskiej. Teresa Jerzyk jeździła więc dalej swoim samochodem do Żoruchowa, Gogolewa, pod Łupawę. Czasami w środku nocy. Angażowała do tej pracy kolejnych przyjaciół: psychologa, prawnika, przydawała się pomoc każdego z nich. Z przyjaciółką-notariuszką Bernadettą Połeć trafiły do umierającej matki dwójki małych dzieci w popegeerowskim Żoruchowie. Wiedziały, że kiedy ona umrze, dzieci zostaną bez dachu nad głową. Wpadły na pomysł, żeby za własne pieniądze wykupić im mieszkanie.
Na sam moment wykupu w kancelarii notarialnej pojawił się Holender Jan Druyff, który prowadził firmę w Łupawie. Zapytał, czy może jakoś pomóc. Na drugi dzień przyniósł uzbierane 7,5 tys. zł. To była spora suma. Żeby nie rozpłynęła się w szpitalnym kotle, bo były już i takie sytuacje, Teresa Jerzyk utworzyła Towarzystwo Opieki Paliatywnej i te pieniądze zasiliły jego konto. – Nadaliśmy mu imię Janiny Różyckiej, wspomina. To była pani, którą w tym czasie się opiekowałam. Była pielęgniarką, ale też bardzo trudną i wymagającą pacjentką. Potrafiła jednak zadbać o swoje interesy. Pomyślałam: kto jak kto, ale ty, Janina, dobrze tego przypilnujesz, dodaje.
Dwa miesiące później Jan Druyff poprosił o to, by jego żona, z zawodu pielęgniarka mogła przyjrzeć się pracy, jaką wykonuje Teresa Jerzyk. Zabrała więc dwie panie, które przyjechały z Holandii i woziła ze sobą po wsiach. Trafiły na najtrudniejsze historie. Bieda, małe dzieci, bezradność i śmierć. – Ponieważ ja nie znam angielskiego, moja córka, wtedy uczennica drugiej klasy liceum była tłumaczem, mówi Teresa Jerzyk. Poprosiłam ją w pewnym momencie, żeby nie tłumaczyła wszystkiego, co mówią pacjenci, że te kobiety i tak są w szoku. Córka mnie nie posłuchała i tłumaczyła wszystko: to, że lekarz przychodzi dopiero po 15 , bo wtedy bierze pieniądze za wizytę. Że nie mogą się doprosić o lekarstwa i odwiedziny pielęgniarki. Znikąd pomocy. Kobiety były na tyle wstrząśnięte tym, co zobaczyły, że z dziesięciu wybranych rodzin, odwiedziły tylko kilka.
Relacja żony ostatecznie przekonała Druyffa do tego, by stworzyć w Słupsku miejsce, gdzie ludzie nieuleczalnie chorzy mogliby umrzeć otoczeni profesjonalną opieką. Teresa Jerzyk zabrała go do Poznania na oddział profesora Łuczaka. Chciał taki sam otworzyć w Słupsku, ale to się okazało niemożliwe. Poprosił więc prezydenta o działkę na budowę hospicjum. Prezydent był bardzo przychylny temu pomysłowi, ale część lokalnych polityków nie widziała potrzeby powstania tego miejsca. – Było mi głupio przed Janem, wspomina Teresa Jerzyk. Obawiałam się, że on zainwestuje w budowę, a władze i tak nie dopuszczą do tego, by hospicjum funkcjonowało. Prezydent proponował nam kolejne działki, a ja w tej obawie odmawiałam. Kiedy zobaczyłam tę obecną, na której stoi hospicjum, w pięknym, spokojnym miejscu na wzgórzu, poszłam do sióstr klarysek zapytać o radę. – Tereniu, wszystkie dobre rzeczy działy się na górze, powiedziała matka przełożona. Pomyślałam wtedy, że musi być dobrze i działkę trzeba wziąć. I coś jest w tym miejscu takiego, że ludzie są tu spokojni. Rodziny często mi mówią: wie pani, ja już się śmierci nie boję. Jestem szczęśliwy i czuję się spełniony, że mogłem tu być. Niektórzy mówią, że bali się tego miejsca, a teraz lubią tu przychodzić.
Wybudowane za prywatne pieniądze Holendra hospicjum zostało otwarte w maju 1997 roku, w październiku przyjęło pierwszych pacjentów. Jednak przyznana na jego funkcjonowanie dotacja 100 tys. zł zaginęła po drodze z Ministerstwa Zdrowia. Sprawą zajęła się prokuratura, ale pieniędzy nie udało się odzyskać. Oprócz pielęgniarek przysłanych z Urzędu Pracy cały zespół pracował za darmo. – Pani dyrektor nie tylko nie dostawała pensji, ale prała też w domu pościel pacjentów. Nie było pieniędzy na nic, mówi szefowa pielęgniarek w hospicjum, Bożena Dobies.
– Jan nie znał polskiej rzeczywistości – mówi Teresa Jerzyk. – Jak tylko hospicjum stanęło, zostały już obsadzone odgórnie w nim stanowiska. Dyrektorem miała zostać całkiem inna osoba, ale Jan Druyff zaproponował moją kandydaturę i poprosił, aby jego wola został spełniona. Dał mi dwa tygodnie na otwarcie i uporządkowanie spraw, zgodnie z naszą umową, inaczej powiedział, że zasadzi tu ziemniaki. A ja powiedziałam, że mu w tym pomogę – wspomina Jerzyk.
– Obserwowałam z boku, z jakimi problemami borykała się Teresa Jerzyk na początku funkcjonowania hospicjum – mówi szefowa pielęgniarek, Bożena Dobies. – Myślałam wtedy: o mój Boże, jak ta dziewczyna sobie radzi? Ale kiedy zadzwoniła do mnie i powiedziała, że ma problemy z kadrą, z przypadkowymi osobami przysyłanymi tam z Urzędu Pracy, powiedziałam, że pomogę. I tak minęło dziesięć lat – dodaje Dobies.
Kiedy Jan Druyff umierał, dał Teresie Jerzyk na pamiątkę najcenniejszą rzecz, jaką posiadał, swoją biblię. Napisał w niej „Dla Terenia, na pamiątkę najpiękniejszych 5 lat mojego życia”. Przed śmiercią jeszcze był na koncercie poświęconym opiece paliatywnej w Słupsku w 2000 roku. – Przyleciał swoim samolotem, zatrzymał się u mnie w domu – wspomina pani Teresa – ale był już bardzo chory. Koncert odbywał się w Kościele Mariackim w Słupsku. Zawieźliśmy go tam na hospicyjnym łóżku. Był bardzo wzruszony i dziękował, że mógł być. Z każdym z chorych tu w hospicjum chciał zamienić chociaż parę słów. Czasami sobie otwieram tę jego biblię na jakiejś stronie, a potem sprawdzam w naszej, co Jan chciałby mi powiedzieć – mówi Teresa Jerzyk z uśmiechem.
A to zdanie nad drzwiami wejściowymi? „W miłości nie ma lęku”. Skąd pochodzi? Pytam. – To właśnie zdanie z biblii, które powtarzał Jan Druyff, stało się ono naszym mottem, mówi Teresa Jerzyk. – Często zadają mi też pytanie, skąd mam siłę, czy przyzwyczaiłam się do śmierci. Nie wiem, skąd mam siłę, może to kwestia doświadczenia, ale czasem też się zastanawiam, jak my wszyscy sobie z tym dajemy radę, że jest tu bardzo pogodnie, a zmarło tu już ponad cztery tysiące osób. Nie mam czegoś takiego, jak wypalenie zawodowe. Jest mi bardzo często smutno i żal, i płakać się chce. Ale do żadnej śmierci się nie przyzwyczaiłam.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)