Szpiegowanie, stalking, śledzenie, wykradanie informacji, zdobywanie wiedzy o użytkownikach - to tylko kilka terminów spędzających sen z powiek fanom technologii. Śledzony może być każdy i przez każdego. Jak się okazuje, aplikacje służące do monitorowania innych nie są wcale zarezerwowane dla rządu.
Za Atlantykiem głośno teraz o sprawie CEO firmy StealhGenie, który musi zapłacić grzywnę w wysokości, bagatela, pół miliona dolarów. Za co? Ano za stworzenie aplikacji Mobile Spy, dającej możliwość przechwytywania danych ze smartfonów. I nie, wcale nie trzeba było jej instalować na urządzeniach, żeby móc naruszać prywatność ich użytkowników. Wystarczyło być obok.
Karę za aplikację umożliwiającą ten podły proceder nałożył - o ironio - Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych. Ten sam, który korzysta z danych zbieranych przez NSA i niczym hart tropi wszelkie przejawy bycia anonimowym w sieci. Jak widać konkurencja w postaci powszechnie dostępnych narzędzi była ciężka do przełknięcia, ale w tym wypadku to akurat bardzo dobrze.
No dobrze, ale czym jest (było?) rzeczone Mobile Spy? Cóż, aplikację instalowali na smartfonach głównie rodzice albo szefowie, którzy chcieli mieć stały monitoring tego, co robią ich pociechy/podwładni. Problem w tym, że oprogramowanie nie tylko przechwytywało treści SMS-ów, e-maili, zdjęć, kalendarza, adresów, rozmów i monitorowało geolokalizację, ale zbierało dźwięk z mikrofonu w promieniu pięciu metrów, co jest już mocnym naruszeniem prywatności wszystkich dookoła.
Żeby było śmieszniej, StealhGenie na swojej stronie dokładnie opisało zasady działania Mobile Spy, co raczej nie jest korzystne w obecnej sytuacji firmy. Według Google (wyszukiwarki), to właśnie Mobile Spy było jednym z najbardziej popularnych programów do śledzenia urządzeń mobilnych. I nie tylko - oprogramowanie można było zainstalować również na komputerach stacjonarnych, laptopach, netbookach, etc.
Ale nikt nie rodzi się szpiegiem, zatem mobilne sklepy zaroiły się również od mniej wyszukanych narzędzi, jak chociażby poradniki ze wskazówkami odnośnie tego, w jaki sposób można szpiegować urządzenia. Krok po kroku opisano w nich kontrolowanie wiadomości, przechwytywanie e-maili, łamanie haseł oraz korzystanie z aplikacji monitorujących oraz keyloggerów. Te ostatnie to programy zapisujące uderzenia w klawiaturę, dzięki czemu można sprawdzić wszystko, co użytkownik napisał.
Przy okazji afer związanych ze szpiegowaniem, rykoszetem dostały też Google Glass. W okularach z Mountain View pojawiła się aplikacja o wdzięcznej nazwie „Winky”, która umożliwiała zrobienie zdjęcia za pomocą mrugnięcia okiem. To nastręczało sporo niedogodności, ponieważ komendy głosowe są słyszalne, a mrugnięcia raczej ciężko zarejestrować. Oczywiście gigantowi udało się wycofać z problemu rakiem, określając aplikację mianem „dodatku eksperymentalnego”.
Nie była to jedyna afera związana z okularami Google. O wiele poważniejszym problem pojawił się przy okazji aplikacji NameTag. W tym przypadku programiści Google Glass naruszyli prawo tak mocno, że samo Google biło się w pierś i wycofało oprogramowanie tak szybko, jak było to możliwe. O co poszło? Aplikacja skanowała twarze mijanych osób i przeszukiwała bazy danych, dopasowując je do zdjęć. Sęk w tym, że obok portali randkowych i portali społecznościowych, na liście NameTaga znajdował się m.in. Krajowy Rejestr Przestępców Seksualnych oraz liczne kryminalne bazy danych. Ale gdzie Google nie chce, tam inny skorzysta - NameTag zostało odsprzedane innemu producentowi. Komu? Nie wiadomo.
Podobne działanie było zamysłem stworzonej w 2010 roku aplikacji Recognizer autorstwa Astonishing Tribe. W tym przypadku oprogramowanie skanowało twarze osób, na które skierowaliśmy kamerę smartfona i tworzyło ich modele 3D, jednocześnie przeszukując sieci społecznościowe pod kątem dopasowania do użytkowników. Strasznie to skomplikowane i trzeba przyznać, że twórcy NameTag wykazali się większą kreatywnością, ale Recognizer również znalazł amatora - i to nie byle kogo! Jeszcze w roku premiery aplikację nabyło RIM, producent aparatów BlackBerry. Ale aplikacja nigdy nie ujrzała światła dziennego w pełnej formie.
Nie trzeba być geniuszem zbrodni, ani arcyłotrem rodem z filmów o Jamesie Bondzie, żeby znaleźć dzisiaj narzędzie do śledzenia innych urządzeń. W sieci roi się od tego typu oprogramowania, a ich wykorzystanie właściwie nigdy - NIGDY! - nie jest usprawiedliwione. Bo nawet jeśli chcemy śledzić niewiernego męża, można to zrobić z wykorzystaniem legalnych metod.
Źródło: Technologie.ngo.pl