– Nie żałuję, że jestem alkoholikiem. Gdybym nim nie był, to pewnie nigdy nie dowiedziałbym się, kim tak naprawdę jestem, nie byłbym szczęśliwym człowiekiem, szczęśliwym alkoholikiem. Choroba pomogła mi spojrzeć w siebie i dzięki temu zacząłem życie od nowa – twierdzi Marek Wdowiński z Fundacji Sławek.
Marek nie pije od dwunastu lat. Ostatni raz wychylił kilka głębszych w 1996 r. Dobrze pamięta chwilę, gdy obudził się w Kętrzynie na nieznanej melinie z podbitym okiem, w podartej kurtce i bez pieniędzy, które miał na operację nosa. Uświadomił też sobie, że nie wrócił na czas z przepustki do więzienia. Pomyślał wtedy, że znów zawalił sprawę.
– I wtedy przyszła do mnie myśl, że moim największym problemem jest alkohol. To było takie moje duchowe przebudzenie – wspomina.
Pierwsze cztery
Koniec lat 60. Siedmioletni Marek mieszkał z rodziną w dzielnicy robotniczej na peryferiach Ciechanowa. Jego ojciec nie wylewał za kołnierz, ale po pijanemu się nie awanturował: „był bardziej marudny niż awanturny”. Matka miała poważną cukrzycę. Przez większość tygodnia przebywała w szpitalu. Kiedy wracała do domu, Marka i jego starszego o pięć lat brata wychowywała przy pomocy pasa. Myślała, że to najlepszy sposób, by chłopaki chodziły jak w zegarku. Starsza o dziesięć lat siostra uczyła się i planowała swoje życie.
– To było na jakimś weselu na wsi. Rodzice poszli tańczyć, brat z siostrą też się gdzieś ulotnili, a ja, siedmioletni chłopak, bardzo się nudziłem. Ustawiłem przed sobą cztery kieliszki i nalałem do nich wódki. Zerkałem, czy nikt nie patrzy i szybko wypiłem jeden za drugim. Alkohol szybko dał o sobie znać. Było mi niedobrze, zacząłem wymiotować. Rodzice byli wściekli. Ale ja byłem z siebie dumny, że wypiłem tak dużo. Potem chwaliłem się tymi czterema kieliszkami przed kumplami na podwórku – opowiada Wdowiński.
Kolejne wspomnienie z dzieciństwa: w wieku jedenastu lat Marek namiętnie grał z kolegami w oczko. Można powiedzieć, że był uzależniony od hazardu. Podkradał ojcu pieniądze, żeby mieć na karciane rozgrywki. Podczas jednego ze spotkań, starsi gracze poczęstowali go winem i piwem.
– Wypiłem i poczułem w sobie moc i siłę, których wcześniej nie miałem. To było prawdziwe odkrycie. Zacząłem odważnie licytować, mimo że wcale nie miałem dobrych kart. Nieważne, że przegrałem, ale przez chwilę czułem się jak mocarz – wspomina. – I tak to się zaczęło. Kiedy chciałem poczuć się lepiej, prosiłem starszych kolegów, żeby kupili mi piwo. W wieku czternastu lat piłem już dość często, żeby dodać sobie mocy. Zrozumiałem, że dzięki alkoholowi mogę regulować swoje uczucia.
Niech się boją!
Wtedy też miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie w życiu czternastoletniego chłopaka. Matka wróciła ze szpitala do domu i chciała zbić Marka, który znowu coś przeskrobał.
– Złapałem ją z rękę i powiedziałem, że jak mnie jeszcze raz uderzy, to zrobię jej taki zastrzyk z insuliny, po którym się już nie obudzi. Przestraszyła się i już więcej mnie nie uderzyła. A ja zrozumiałem, że jak ludzie będą się mnie bać, to nie będą mnie krzywdzić. I zacząłem robić wszystko, żeby ludzie się mnie bali – mówi Wdowiński.
Marek zaczął się zadawać z gitowcami, byłymi więźniami, przesiadywał w parku w Ciechanowie i pił, żeby dodać sobie animuszu. A gdy był już wystarczająco silny, robił głupie rzeczy – kradł, żeby zdobyć pieniądze na alkohol, niszczył pomniki, zaczepiał ludzi na ulicy.
Po skończeniu podstawówki, poszedł do zawodówki, w której uczył się na mechanika-kierowcę. Do szkoły też przychodził pijany. Czasem z nauczycielem od fizyki i innymi uczniami składali się na wino i wspólnie pili między lekcjami.
– Nikt o tym nie wiedział. A może nie chcieli wiedzieć, ze względu na profesora.
Odpowiedzialny ojciec
Kiedy miał szesnaście lat, jego dziewczyna zaszła w ciążę.
– Kto to słyszał, żeby zrobić dziecko piętnastoletniej dziewczynie? Cały Ciechanów był oburzony – wspomina Wdowiński.
Wtedy postanowił sobie, że skoro tak się stało, to musi zabezpieczyć przyszłość swojej nowej rodzinie, zwłaszcza, że wyrzucili go z zawodówki za demoralizację młodzieży. Marek przestał spotykać się z gitowcami. Zaczął pracować po sześć godzin jako nieletni w zakładzie narzędzi im. Świerczewskiego. Brał przeważnie nocne zmiany, bo poszedł do wieczorowego liceum. Próbował nie pić, ale nie zawsze się to udawało. Starsza siostra, która wyszła za mąż za wicewojewodę Suwałk chciała mu pomóc, ale pod warunkiem, że nie będzie brał alkoholu do ust. Myślała o tym, żeby załatwić mu mieszkanie w Suwałkach i pracę szofera w Komitecie Centralnym.
– Ale ja już piłem wtedy dość dużo jak na 16-latka. Po trzech miesiącach nie wytrzymałem i znowu się upiłem i siostra przestała mi pomagać. Gwoździem do trumny było to, że ją okradłem – opowiada Wdowiński.
Powrót do kumpli
Po roku chodzenia do pracy i szkoły, zajmowania się dzieckiem, palenia w piecu, sprzątania i prania, Marek patrzył tęsknie na kolegów, którzy szli na dyskotekę, nie mieli żadnych zobowiązań i coraz częściej myślał, że przeszkadza mu to jego rodzinne uwiązanie. Wrócił do swojego dawnego środowiska. Chłopaki przywitali go butelką wódki. Znów zaczęły się kradzieże.
– Koło od malucha kosztowało w latach 70. 2 tys. zł, a ja 2,5 tys. zł zarabiałem przez cały miesiąc jako wiertacz. Biorąc cztery koła w pięć minut zarabiałem 8 tys. zł. Wtedy wydawało mi się, że po co pracować, po co się uczyć, jak można żyć tak łatwo – wyjaśnia.
Marek pił coraz więcej i coraz częściej popadał w konflikty z prawem. Mając osiemnaście lat dostał sądowe pozwolenie na ślub. W lipcu 1980 r. odbyło się wesele, a we wrześniu młody małżonek trafił do więzienia na trzy lata.
– Pierwszy wyrok dostałem za różne sprawki, które uzbierały się w ciągu kilku lat, w sumie było to około trzydziestu włamań i chuligańskich wybryków. Byłem młody i początkowo milicjanci i prokuratorzy dawali mi szansę na poprawę, ale jak nie skorzystałem z tej szansy, to zamknęli wreszcie za kraty. Przecież w nieskończoność nie można komuś dawać kredytu zaufania. Tak się zaczęła moja więzienna kariera – mówi.
Równia pochyła
Podczas pierwszego wyroku Marek założył sprawę o rozwód.
– Nie chciałem wiązać żonie życia. Po wyjściu na warunkowe zwolnienie wróciłem do domu. Była żona na mnie czekała z córeczką, ale jak po miesiącu wróciłem do więzienia, to już zrozumiała, że nie ma na mnie co liczyć. Ona zaczęła układać sobie życie, a ja wszedłem na równię pochyłą. Co wyszedłem z zakładu karnego, to po krótkim czasie wracałem. Wracałem, ponieważ piłem – opowiada M. Wdowiński, który spędził w więzieniach łącznie siedemnaście lat. Najkrócej na wolności był dzień, najdłużej trzy miesiące i trzy tygodnie.
Markowi nawet do głowy nie przyszło, żeby myśleć osobie, że jest alkoholikiem. Pił, jak wychodził na przepustki. Przecież to normalne, że trzeba było z dawno niewidzianymi kumplami wychylić butelkę czy dwie za spotkanie. Znał gorszych od siebie, którzy po rowach leżeli spici do nieprzytomności. W więzieniu nie było okazji do picia, chyba że czasem ktoś załatwił denaturat, albo inny niespożywczy alkohol. Ale tylko sporadycznie. Przez kilka miesięcy w zakładzie karnym obchodził się bez picia. Jednak mechanizm choroby alkoholowej działał bez zarzutu. Marek uświadomił to sobie kilka lat później.
Przebudzenie
– W 1996 r. dotarło do mnie, że moim problemem nie jest to, że jestem złym człowiekiem, który robi dziwne rzeczy, tylko to, że piję. I zacząłem szukać dla siebie ratunku. Po ostatniej przepustce, z której wróciłem pijany, zacząłem zajmować się rzeźbieniem na zlecenie. Przez pół roku rzeźbiłem, sprzedawałem moje prace i zarobiłem w sumie 35 mln zł na stare pieniądze. Chciałem zrobić sobie operację nosa, który miałem złamany po różnych bójkach i awanturach. Dostałem pięć dni przepustki na zabieg. Ale jak tylko wyszedłem z zakładu karnego, pierwsze kroki skierowałem do sklepu monopolowego. Potem pamiętam już tylko to, że obudziłem się na melinie w Kętrzynie. Siedziałem na łóżku i jak grom z jasnego nieba spadła na mnie myśl, że mam 35 lat i w sumie przegrałem życie. I wtedy przypomniałem sobie, że słyszałem o oddziałach odwykowych w więzieniach. Postanowiłem, że jak wrócę do zakładu, to zrobię wszystko, żeby na taki trafić – wspomina Marek Wdowiński.
Wyjście na powierzchnię
Kiedy Marek wrócił z przepustki pierwsze kroki skierował do więziennego psychologa. Dowiedział się od niego o programie Atlantis, który prowadzony był m.in. w zakładzie karnym na warszawskim Mokotowie. Zaczął intensywnie „kombinować”, żeby wziąć udział w zajęciach. Wiedział, że aby dostać się do programu, trzeba czekać nawet kilka miesięcy. On jednak był zdeterminowany. Po czterech tygodniach dopiął swego. Trafił do więzienia na Rakowiecką.
– Zacząłem słuchać ludzi. Na spotkania przychodzili byli więźniowie, którzy pili. Dowiedziałem się o rzeczach, które były mi obce, na przykład, że mam jakieś uczucia. Przedtem znałem dwa uczucia – dobrze i źle. Dobrze, gdy miałem pieniądze i mogłem się napić, źle – kiedy ich nie miałem i trzeba było je skołować. Znałem też tylko dwie pory roku – ciepłą i zimną. Ciepła, gdy można napić się pod jabłonką, zimna – gdy trzeba szukać meliny, aby wychylić flaszkę. Dziś wiem, że są cztery pory roku – mówi Wdowinski. – Dowiedziałem się też o mechanizmie picia i uświadomiłem sobie, że już w wieku piętnastu lat byłem alkoholikiem, że przekroczyłem barierę kontrolowanego picia. Na początku wypijałem szklankę wina, dawało mi to zadowolenie i moc, potem musiałem wypić dwie, trzy szklanki, żeby osiągnąć ten stan, a potem piłem, bo już musiałem. Uświadomiłem sobie, że za każdym razem, gdy coś działo się w moim życiu, działo się zawsze przez alkohol.
Najważniejsza jest dusza
– Alkoholikowi do tego, żeby nie pił, nie jest potrzebna głowa, tylko serce. To jest choroba CUD, czyli choroba ciała, umysłu i duszy. Ciało można podleczyć, umysł przeszkadza w trzeźwieniu, bo jak tylko zaczynasz myśleć, to wymyślasz butelkę wódki, którą chciałbyś wypić. Zostaje tylko dusza, której nie można oszukać, czyli to, co tak naprawdę w tobie jest – wyjaśnia Marek Wdowiński. – Jesteś dobrym człowiekiem, ale po alkoholu robisz rzeczy, które ci się w głowie nie mieszczą. Ja piłem, bo się bałem. Kiedy się napiłem, to nie wiem, co robiłem i nic mnie to nie obchodziło. Mózg mi płatał figle! Dlatego, gdy zacząłem chodzić na terapię postanowiłem poznać jak najwięcej sposobów, które pomogą mi w tym, abym nie pił.
Terapeuci widzieli ogromne zaangażowanie Marka podczas terapii i jego ogromną chęć powrotu do życia bez alkoholu. Jeden z nich poprosił go, aby został na kolejną edycję Atlantisa.
– Po trzech miesiącach następnych zajęć, kiedy poczułem całym sobą, że chcę inaczej żyć, że wiem, co robić, aby nie sięgnąć po ten pierwszy kieliszek, zacząłem inaczej myśleć. Zrozumiałem, że liczy się nie to, co będzie za jakiś czas, tylko to, co przeżyte dzisiaj jest najważniejsze. Dziś zrób coś ważnego, dobrego, żebyś mógł wieczorem spojrzeć na swoją twarz w lustrze i powiedzieć, że to był fajny dzień i nie zrobiłem nic, czego musiałbym się bać. To jest klucz do trzeźwości.
Marek spotyka Marka
Na jedno ze spotkań programu Atlantis przyszedł Marek Łagodziński, który od kilku lat pomagał więźniom alkoholikom, gdy po wyjściu z zakładu karnego chcieli ułożyć sobie życie.
– Marek Wdowiński podszedł do mnie i zapytał, czy mu pomogę, jak za trzy lata wyjdzie na wolność, bo chciałby zmienić swoje życie i zacząć żyć inaczej. Dał mi swoją rzeźbę Chrystusa, która właśnie wróciła z wystawy i za którą dostał nagrodę. Powiedziałem mu „Dobrze, jak wyjdziesz, to będziemy rozmawiać”. Niejednokrotnie osoby, które myślałem, że nie dadzą sobie rady po wyjściu z więzienia, do tej pory żyją uczciwie i trzeźwo. Marek jest tego najlepszym przykładem. Natomiast tacy, na których liczyłem, często mnie zawodzili. Ale staram się dawać szansę każdemu – wyjaśnia Łagodziński.
Kiedy po trzech latach Marek Wdowiński wyszedł na wolność, bardzo się bał. Świat się zmienił, gdy on siedział w więzieniu. Tam gdzie był zameldowany stał jakiś biurowiec. Miał 15 zł w kieszeni, a jego majątek stanowiło ubranie i torba. Z rodziną nie utrzymywał kontaktów. Do dawnych kolegów nie chciał wracać.
Marek przyjechał na Dworzec Zachodni w Warszawie. W ręce ściskał kartkę z numerem telefonu do Marka Łagodzińskiego. Podszedł do automatu telefonicznego. Powiedział Łagodzińskiemu, że chce żyć inaczej, ale nie ma na to pomysłu.
Ludzie, którzy mi zaufali
– Marek zaproponował mi u siebie pokoik. Powiedział, żebym załatwiał swoje sprawy. Okazało się też, że wspólnie z żoną i dziećmi zakłada Fundację Sławek, która będzie się zajmować osobami przebywającymi w zakładach karnych i byłymi więźniami. Tydzień po moim wyjściu fundacja została zarejestrowana. Kiedy zaproponowali mi, abym włączył się w jej pracę, zgodziłem się od razu – opowiada Marek Wdowiński.
Potem Łagodzińscy zabrali Marka na wczasy do Świeradowa Zdroju, do schroniska na Stoku Izerskim, które prowadził ich przyjaciel.
– Zostałem tam przez siedem miesięcy. Sprzedawałem kawę, herbatę, naleśniki, prowadziłem hotel. To byli kolejni ludzie, którzy mi zaufali. To też sprawiło, że zacząłem nabierać zaufania, że ludzie wcale nie są źli, jak o nich kiedyś myślałem, że mogą zaufać byłemu więźniowi i alkoholikowi – mówi Wdowiński. – Zimą praca się skończyła i znów stanąłem wobec dylematu, co robić. Ale byłem mądrzejszy o te siedem miesięcy niepicia. I wtedy kolejni ludzie stanęli na mojej drodze. Krzyś z Lubania zabrał mnie do domu, poczęstował pierogami i pożyczył 700 zł na wynajęcie mieszkania i podjęcie pracy. I tak zatrzymałem się w Jeleniej Górze. Podjąłem pracę jako akwizytor, zacząłem zarabiać, spłacać długi. Byłem też przedstawicielem Fundacji Sławek na okręg Śląski. Jeździłem na mityngi do więzień, rzeźbiłem, organizowałem szkolenia. W Zgorzelcu otworzyłem teatr lalkowy dla dzieci.
Kierownik ośrodka
Marek Łagodziński widział, że Wdowiński sprawdza się w trudnych sytuacjach i robi ciekawe rzeczy. Kiedy fundacja dostała od kapelana więziennictwa ks. Janusza Sikorskiego niezamieszkany dom w Mieni niedaleko Mińska Mazowieckiego, aby zrobić w nim ośrodek dla swoich podopiecznych, zadzwonił do Wdowińskiego i zaproponował mu, aby został kierownikiem ośrodka.
– To było dla mnie prawdziwe wyzwanie. Zgodziłem się bez wahania. I tak już osiem lat prowadzę ośrodek w Mieni. Przewinęło się przez niego wielu chłopaków. Jedni ułożyli sobie życie, pracują, nie piją, inni wrócili do więzienia. Trzeźwości nie da się kupić, trzeba sobie na nią zapracować. Nie wszystkim to odpowiada. Prowadzę ośrodek twardą ręką, bo wiem, że nie można iść na skróty. Od dwunastu lat jestem tego najlepszym przykładem – zapewnia Wdowiński.
Nowa rodzina
Rodzice Marka Wdowińskiego już nie żyją. Z siostrą pogodził się kilka lat temu. Brat jest alkoholikiem. Marek chciał mu pomóc. Próbował załatwić mu terapię. Przyjął do siebie do ośrodka na dwa lata, ale nic to nie dało. Brat pije dalej, takie życie sobie wybrał.
W Jeleniej Górze Marek ożenił się po raz drugi. Małżeństwo nie przetrwało jednak próby czasu. Z pierwszą żoną utrzymuje kontakt, podobnie jak z córką, która mieszka w Stanach Zjednoczonych.
Trzy i pół roku temu podczas szkolenia organizowanego w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej w Mińsku Mazowieckim Marek poznał Małgosię, która pracuje w MOPS-ie jako pracownik socjalny.
– Zaprosiłem ją na kawę i tak się poznaliśmy. Jesteśmy ze sobą i bardzo się cieszę, że tak jest – wyznaje Wdowiński.
– Na początku znajomości, gdy jeszcze dobrze nie znałam Marka, trochę się bałam, że może kiedyś zacznie znowu pić. Ale dziś już jestem pewna w stu procentach, że tego nie zrobi. Dla wielu przyjaciół i ludzi, którzy go znają, jest jak guru: postanowił zmienić swoje życie i to zrobił. To wspaniały człowiek – zapewnia Małgosia, towarzyszka Marka.
Śmiertelna choroba
Marek mówi, że alkoholizm to choroba śmiertelna, nieuleczalna, ale można z nią żyć pod pewnymi warunkami. On sam nie żałuje, że jest alkoholikiem. Choroba pomogła mu zobaczyć wiele istotnych dla niego rzeczy, z których nie zdawał sobie sprawy. Zmieniła go w innego człowieka, który pogodził się z tym, co przynosi życie. Przestał się bać, opanował swoje lęki, nauczył się uśmiechać i brać życie takim, jakie jest. Marek wie, że nie wymaże tego, co było, co zrobił, jak się zachowywał. Ale niczego nie ukrywa. Opowiada o sobie podczas spotkań z więźniami, które organizuje Fundacja Sławek. Może pomoże to innym?
– Społeczeństwo coraz bardziej przekonuje się o tym, że alkoholizm to poważna choroba. Nie jest to już temat tabu, tak jak w czasach, gdy byłem młody. Powstaje coraz więcej grup wsparcia, Anonimowych Alkoholików, grup samopomocowych, sporo organizacji pozarządowych zajmuje się tymi sprawami. Dzięki temu coraz więcej ludzi zaczyna rozumieć, że ma problem z kontrolowaniem picia. Bardzo optymistyczne jest też to, że coraz więcej młodych osób uświadamia sobie, że nawet jeśli są już alkoholikami, to nie oznacza, że przegrali swoje życie. Zawsze jest nadzieja, trzeba tylko chcieć ją dostrzec – zapewnia Marek Wdowiński.
Źródło: inf. własna