Wiele spośród spółdzielni socjalnych to spółdzielnie gastronomiczne: restauracje, kawiarnie, różnego rodzaju wytwórnie żywności. Czasem powstają na gruncie dotychczasowego doświadczenia i miłości do kuchni swoich założycieli, a czasem zakładają je osoby w sektorze zupełnie nowe. Bo gastronomia nie zawsze jest celem samym w sobie – pisze Angelina Kussy.
Zdarza się, że to również pretekst, czy może dogodny grunt, na bazie którego powstaje coś więcej niż miejsce, w którym można zjeść i się napić. Chodzi o pewną „nadwyżkę”, czyli szeroko pojętą społeczną wartość dodaną. Jedni za jej pomocą wyrażają swoje poglądy polityczne i głębokie zaangażowanie w propagowanie swoich ideałów (Spółdzielnia Socjalna „Ruchomości”), inni chcą dać pozostałym coś od siebie w nieco inny sposób – wytwarzając przygotowywany pracą własnych rąk niemasowy produkt wysokiej jakości i zarażając duchem spółdzielczym (Spółdzielnia Socjalna „Owocni”) czy tworząc miejsce-azyl o wyjątkowej aurze, w którym dosłownie zapomnieć można o przyziemnym świecie i zanurzyć się w ten pełen elfów, postaci ze średniowiecza i goblinów (Spółdzielnia Socjalna „Fantasy Inn”).
Od skłotu do spóldzielni
Bardzo wyrazistym przykładem działalności ideowej i społecznikowskiej jest poznańska anarchistyczna Księgarnio-kawiarnia „Zemsta”, która 2 listopada obchodziła swoje drugie urodziny. „Zemsta” to inicjatywa spółdzielni „Ruchomości”, w której skład wchodzi 10 osób związanych wcześniej z kolektywem skłotu Rozbrat. Klubo-księgarnia okazała się bardzo udanym przedsięwzięciem i stanowi unikatowe miejsce na poznańskiej mapie, zachwalane przez wszystkich, niezależnie od poglądów politycznych.
Bo chociaż jej założyciele nie ukrywają zaangażowania w ruchy lewicowe i sprzeciwu wobec panującego systemu, „Zemsta" (nazwana w ten sposób w nawiązaniu do dzieła Aleksandra Fredry – jego imię nosi ulica, przy której znajduje się lokal) to przestrzeń prawdziwie otwartej debaty publicznej. Organizuje się tutaj liczne i pełne fermentu myśli spotkania na tematy związane z ekonomią, globalizacją, filozofią czy traktowaniem zwierząt.
W „Zemście” można poczytać lub kupić dobrą literaturę o tematyce społecznej. Księgarnia to przedłużenie ruchu, zbiór idei, merytoryczne zaplecze codziennej walki. – Czytamy, wydajemy, dyskutujemy i działamy. To książki, z którymi nie zawsze się zgadzamy, ale mają otwierać ludziom głowy – mówi Marek Piekarski, jeden ze spółdzielców.
W artykule na portalu Czaskultury.pl mieszkający nieopodal księgarnio-kawiarni sąsiad tak się o niej wypowiada: Wspaniale, tu jest po prostu wspaniale. Każdy, kto przechodzi tą ulicą, wchodzi do tej kawiarni, jest zainteresowany. A przede wszystkim to nasze Fredry, nasza książka. Czy zaglądam do księgarni? Cały czas. Zobaczę, co jest – jakie ulotki i wiem, o co chodzi. A sami założyciele tak piszą o tym, co robią: (…) na mapie Poznania przybywa jeszcze jeden punkt oporu przeciwko niszczącej zasadzie, przekładającej zyski ponad dobra ludzi i czyniąc z naszych miast maszynkę do zarabiania pieniędzy, zamiast zaspokajania społecznych potrzeb. Możemy żyć inaczej: bez szefów i szeryfów.
Walka w praktyce
Spółdzielcy sprzeciwiają się relacjom społecznym kształtowanym przez gospodarkę rynkową. Jeden z założycieli tłumaczy: Sfera publiczna skolonizowana jest przez zasady zysku. Jak nie masz tych dziesięciu złotych na kawę, to nie zaprosisz na nią dziewczyny, w ogóle nie wyjdziesz z domu. To pokazuje, że od pieniędzy zależy wszystko. Zależy to, czy jesteś zintegrowany ze społeczeństwem czy z niego wyalienowany. Tu jest „wolna cena” – masz kasę to płacisz więcej, nie masz, to płacisz 2 złote albo i nic. Ale pieniądze nie będą decydować o tym czy masz odbyć ciekawą rozmowę z fajną kobietą czy nie.
W „Zemście” podają m.in. meksykańską kawę z Chiapas, sprowadzaną od Zapatystów. Kawę dostarczają także inne kolektywy i kooperatywy działające w Ameryce Łacińskiej. W ten sposób spółdzielcy nie tylko zapewniają swoim klientom produkt najlepszej jakości, ale też wspierają ważne dla nich sprawy: działanie horyzontalne, współpracę ponad hierarchią, dobro wspólne ponad maksymalizacją zysku.
Założenie księgarnio-kawiarni od początku było jednak ryzykownym eksperymentem. Bez dotacji, bez szczególnego biznesplanu. Nie konsultowali przyszłej działalności z żadnym biznesowym konsultantem. Pomocą służył im pan Zbigniew Prałat ze Stowarzyszenia na rzecz Spółdzielni Socjalnych w Poznaniu. W efekcie to biznes szedł za ich aspiracjami w dziedzinie działalności społecznej, a nie na odwrót. Założenie spółdzielni właściwie nie zmieniło nic w ich wcześniejszej działalności, kontynuują przedsięwzięcia różnych stowarzyszeń i organizacji, z którymi byli i są związani poza „Zemstą”. Z tym wyjątkiem, że mają oprócz tego stałe źródło dochodu.
– Wokół „Zemsty” odbywa się cała masa ciekawych przedsięwzięć. Mamy zasadę: połowa działań dla miasta ogółem, połowa dla sąsiadów – mówi jeden ze spółdzielców. – Na przykład: codziennie podaje się u nas ciepły posiłek w ramach kuchni autorskiej, są zapisy, ktoś robi wegański obiad, następnie serwuje się go sąsiadom, a z gotującym kawiarnia dzieli się częścią zysków. – To, co robimy to, powiedzmy, rodzaj kulturowego wyłamania, wytrącenia narzędzi władzy i kapitału. Przychodzę i nie muszę mieć 10 zł. Są darmowe koncerty, darmowe debaty – mówi spółdzielca.
Ale jak w takiej sytuacji nie zbankrutować? Jeśli przychodzi ktoś, kto w danym momencie nie ma pieniędzy, to po jakimś czasie przyjdzie i wrzuci 15 złotych, a nie tych 5, 7, czyli minimum jakie musisz wydać na mieście, żeby wypić kawę. Dlatego, że ludzie czują, że traktuje się ich poważnie. Wpływa to na ich poczucie odpowiedzialności za kształt tego miejsca, kształt tego, w czym wspólnie żyjemy. Ludzie, którym zdarza się czasem nie mieć kasy, jak już ją mają, to chcą się nią dzielić. – Najbiedniejsi ludzie to najwartościowsza grupa społeczna, oni są solą tej ziemi, dowodzą realności tez o tym, że społeczeństwo to coś wspólnotowego, a nie partykularny interes – mówi Piekarski.
W ramach systemu, wobec którego się buntują, spółdzielcy z „Zemsty” znaleźli swoją niszę, aby skutecznie zmieniać go od środka. My sobie radzimy. Nie każdy jednak ma nawet to szczęście, żeby znaleźć się na śmietniku kapitalizmu. Dla takich osób przede wszystkim działamy – deklarują. To miejsce rozpoznają wszyscy w okolicy – zostawiają czasem klucze czy dziecko na chwilę. Interes kwitnie, miłość sąsiedzka również. Niezależnie od tego, że spółdzielcy nie są wierzący już przygotowują wegańskiego śledzia dla sąsiadów na Wigilię.
W świecie fantasy
Skąd ten oryginalny pomysł? Jeden z przyszłych spółdzielców był w Tallinie, gdzie odwiedził restaurację średniowieczną i kompletnie się zachwycił. Jako że był miłośnikiem fantastyki, pomyślał, że połączenie tych dwóch elementów byłoby pomysłem idealnym. Jego znajomy, Mirek Łysakowski, był kiedyś kucharzem na Grunwaldzie, kuchnię średniowieczną znał od podszewki, osobiście tłumaczył przepisy ze staroeuropejskich języków.
Choć miał swoją firmę ubezpieczeniową chciał coś zmienić i dołączył do zespołu. Trzech założycieli połączyła wspólna pasja do tej tematyki. Zrobili więc casting i szybko znalazły się inne osoby, którym również spodobał się pomysł połączenia rekonstrukcji historycznych ze współczesną fantastyką. I tak ludzie m.in. po: produkcji filmowej, religioznawstwie, kulturoznawstwie czy historii, były właściciel sklepu z grami planszowymi i organizator zabaw terenowych, stworzyli jeden zwarty zespół. Uzyskali dofinansowanie – po 20 tys. na osobę w ramach programu „Spółdzielnie socjalne II generacji”– z pomocą rodzin i przyjaciół rozpoczęli remont w pozyskanym lokalu.
Jadłospis katowickiego „Rudego Goblina” nie ma swoich odpowiedników w innych restauracjach w Polsce. Gdzie wydając mniej niż 20 złotych zjemy sycący obiad z kuchni średniowiecznej? W takiej cenie na przykład: schab z ziołami, kasza i kapusta. Inne przykładowe dania to zupa z jajem tzw. kesełyca, czyli rodzaj żuru na owsianym zakwasie, podpłomyk ze śliwką, królewski kurczak i „kociołek krasnoludzkiej mamuśki”. Każde z dań ma swoją specjalną nazwę, łatwą do rozszyfrowania przez fanów Fantasy. W ofercie ponadto cała masa różnych piw oraz cydr.
Czy specyficzne menu Goblina nie wpływa jednak na mniejsze zyski? A może wręcz przeciwnie? Nie jest to miejsce skierowane do masowego odbiorcy. To na pewno. – Ziemniaków w kuchni średniowiecznej nie ma i być nie może, byłyby niehistoryczne. Ale ludzie specjalnie do nas przyjeżdżają, bo nigdzie indziej takiego jedzenia nie znajdą. Mamy wiernych, stale przychodzących klientów – komentuje Maja Celińska. Przestrzeń jest ogromna, a działalność niszowa, ich problemem są zatem ogromne opłaty za lokal.
1500% przyjemności
Biznes jak z bajki? Nie wszystko funkcjonuje idealnie. Problemem z punktu widzenia biznesu jest wiek naszych klientów. Młodych nie stać na pieczeń z dzika (32 zł), a na takich dużych daniach się zarabia. „Rudy Goblin” jest dla nich klimatycznym pubem i kupują w nim głównie piwo – mówi rzeczniczka Goblina.
Narzekać i tak jednak nie mogą, to młode przedsiębiorstwo, a mówi się, że dwa lata to minimum na rozwój w sektorze gastronomii. A spółdzielcy już od pierwszego miesiąca zaczęli na siebie zarabiać. Pracowali i wciąż pracują jednak intensywnie: fizycznie i umysłowo. Czy na co dzień czuć, że pracuje się w spółdzielni? Czy ciężka praca w takim miejscu nie upodabnia się do pracy w zwykłej firmie? Na 1500 procent nie. Nie upodabnia się do pracy w żadnej firmie. Wszystko to, co się tu dzieje wymyślamy sami, mamy ogromne pole dla wyobraźni.
– Nigdzie pracownik na barze nie ma okazji spotykać tylu fajnych ludzi, otrzymać tylu wyrazów wdzięczności, że działamy. Ludzie są po prostu zachwyceni tym miejscem. A dla nas ta praca to czysta przyjemność – opowiada z entuzjazmem Maja Celińska. Inne problemy? Biurokracja, sąsiedzi? – „Rudy Goblin” ma jedynie problem z wyganianiem ludzi o 6 rano. W weekendy działamy do 4 rano, ale ludziom zdarza się bardzo zasiedzieć – śmieje się Maja.
„Nadwyżką” działalności spółdzielni „Fantasy Inn” jest zakrojone na szeroką skalę propagowanie kultury. Działają jak dom kultury i świetlica środowiskowa. – Młodzież gra w planszówkę 4 godziny niczego nie zamawiając – mówi, bez żadnej pretensji w głosie, Celińska. Organizują koncerty, wydarzenia kulturalne, spotkania z pisarzami, pokazy ognia, kabarety, pokazy sztuki batożniczej, wymyślają historie i opowiadają je Katowiczanom. Czasem wychodzą ze swoją działalnością na miasto, organizują gry miejskie, rekonstrukcje z polskimi sarmatami i rycerzami.
Pod koniec 2012 r. dla portalu Historia.org.pl Maja Celińska tak podsumowuje działalność spółdzielni: Zarówno historycy jak miłośnicy fantasy bywają romantykami, którzy na pieńku mają ze współczesnym, coraz bardziej pragmatycznym, jednak coraz mniej urodziwym światem. (…) My staramy się stworzyć maleńki kosmos, w którego ciepłym wnętrzu można zupełnie zapomnieć o współczesnym świecie, pozwolić się zauroczyć, poczuć w sobie tajemniczą moc, jak w stanach intensywnego natchnienia lub świeżego zakochania.
Idee w działaniu
„Owocni” to spółdzielnia bardzo młoda, działa od września zeszłego roku. Pomysł na nią zrodził się w głowie Magdaleny Włodarczyk, która wcześniej współpracowała ze Stowarzyszeniem „Obywatele Obywatelom”. Znała temat ekonomii współdziałania od strony teorii – chciała przekonać się, jak to wygląda w praktyce. – Spółdzielnia powstała z entuzjazmu, z naszej woli, ogromnych chęci i przekonania, że nam się uda, że damy radę, że damy ludziom produkt o świetnej jakości, który będzie dobry i fajny – mówi Magdalena.
Większość założycieli zrezygnowała z dotychczasowej pracy na rzecz wspólnego biznesu. W grupie ludzi o różnym doświadczeniu (organizacje pozarządowe, instytucje szkoleniowe, pracownicy produkcyjni w przemyśle) zrodził się pomysł, aby wykorzystać wiedzę brata Magdy, Bartka, który jest technologiem żywienia. Pracował w firmie, zajmującej się produkcją syropów. To od niego wyszedł pomysł z sokami. Tłoczonymi, zupełnie odmiennymi od tych, dostępnych na rynku. Z pełną kontrolą technologii produkcji. , bo w końcu to, co oferują klientom powstaje z pracy ich własnych rąk. Z wyjątkiem Bartka, żadne z nich nie miało doświadczenia w sektorze gastronomicznym. – To było wyzwanie. To, że wszyscy się uczymy na własnych błędach sprawia, że nam się naprawdę chce – mówią.
Czy tak wąsko zakrojony asortyment i tak specyficzny produkt, wymagający dużo pracy i generujący koszty, zdaje egzamin na wolnym rynku? – Eksperymentowaliśmy na wiele sposobów, próbowaliśmy różnych modeli biznesowych, po roku wyszliśmy z finansowania instytucjonalnego – działamy w pełni na wolnym rynku. Nie zawsze jest łatwo, ale na pewno tendencja jest zwyżkowa – mówi Magda. To firma lokalna i „Owocni” przede wszystkim zapraszają do siebie, aby napić się pysznego soku, regionalnego piwa, wypić kawę.
Na drugim miejscu jest sprzedaż hurtowa, dostawy. Pokazują się na targach i innych wydarzeniach w polskich miastach. Zależy im na promocji marki, chcą, żeby był to ogólnopolski brand. – Wiele osób proponuje nam sprzedaż tego czy tamtego, bo asortyment mamy skromny. Ale my nie chcemy sprzedawać wszystkiego. Chcemy być jasno kojarzeni, chcemy, żeby „Owocni” byli znani jako firma od soków, ewentualnie jakichś przetworów, konfitur itd. – mówi założycielka.
Powoli udaje im się ten cel osiągać – mają coraz więcej kontaktów i propozycji. Kto kupuje soki? Ci, którzy mają świadomość zdrowotną, ekologiczną. Ten, kto docenia, że to nie są soki robione przemysłowo, tylko manufakturowo, że to produkt limitowany. I ten, kto ma jakieś pieniądze – za 3 litry soku przyjdzie mu bowiem zapłacić od 20 do 30 złotych. – Najmocniejsze strony naszego przedsiębiorstwa są bardzo proste – to pyszny smak, oryginalne połączenia owoców. I może nasz stosunek do klientów: z pełnym szacunkiem, partnerski, bardzo dbamy o kontakty z nimi – mówi Magda.
Gastronomia to niełatwa branża. To praca fizyczna i organizacyjna, a oprócz tego dochodzą jeszcze sprawy: finansów, administracji, marketingu czy księgowości. Bycie samemu sobie szefem ma w tej sytuacji niezliczone plusy, ale też poważne minusy – to większa odpowiedzialność.
– Czasem ma się dosyć wszystkiego i człowiek poszedłby do normalnej pracy, gdzie ma jasne zasady, wychodzi o 16 i nie musi za nic już odpowiadać – dodaje Magda. To też praca, którą często zabiera się do domu, bo poczucie odpowiedzialności zatrzymuje przy niej myślami. Mimo wszystko praca w „Owocnych” i tak nie przypomina tej w normalnej firmie. – Bo to nie przykry obowiązek, ta pracowitość wychodzi od nas, z wnętrza, pracujemy dla siebie samych i dla naszych klientów. Mamy poczucie, że mamy na coś wpływ, jesteśmy decyzyjni – podsumowuje.
Zarazić duchem spółdzielczym
W tych słowach zawiera się „nadwyżka” działania przedsiębiorstwa „Owocni”. Oprócz działalności ekonomicznej prowadzą bowiem warsztaty o ekonomii współdziałania m.in. wśród studentów, na których szczególnie im zależy. Przekonani o tym, że w szkołach i na uczelniach wpaja się nam indywidualizm i nastawienie na nasze partykularne interesy, chcą zaszczepiać idee działania grupowego, współpracy. A przede wszystkim brania spraw w swoje ręce, zakładania spółdzielni. Szerzenia idei kooperatyzmu jako sposobu bycia, działania, nie tylko jako formy działalności, która zapewnia utrzymanie. Równocześnie sprzeciwiają się masowej produkcji i monopolom. Prowadzenie spółdzielni socjalnej i namawianie innych do ich zakładania to projekt idealistyczny – mówi o nim Magda. To próba wyciągania z ludzi potencjału, kompetencji, które w nich tkwią, a które zwykłe prace na wolnym rynku ludziom „amputują”, sprowadzając całodzienną pracę do mechanicznego działania, na które nie mają wpływu.
Angelina Kussy
Źródło: JAK