Bartek Wróblewski od sierpnia ubiegłego roku pracuje jako wolontariusz Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego w domu dla dzieci ulicy w Wau w Sudanie Południowym. Opowiada o różnych smakach jego misji…
Ostatnie trzy miesiące upłynęły pod znakiem wakacji od zajęć w szkole technicznej, ale też znacznie większej ilości czasu, który mogłem poświęcić tylko i wyłącznie dla chłopaków. No i muszę przyznać, że nie mogłem narzekać na nudę. Prawie codziennie do pory obiadowej, spędzaliśmy z Kazikiem czas w przychodni, gdzie przychodziliśmy z chłopakami, którzy narzekali na wysyp krost na ciele czy różnego typu infekcje. Kazik starał się też chociaż część chłopaków zachęcić do pracy, na przykład przy oczyszczaniu z piachu boiska do koszykówki, znajdującego się na terenie szkoły technicznej.
Popołudniami mieliśmy odrobinę wytchnienia dla siebie i po godzinie piętnastej meldowaliśmy się w szkole, gdzie odmawialiśmy różaniec i wraz z chłopakami spożywaliśmy skromny posiłek. Jednak przede wszystkim spędzaliśmy z nimi czas na śmiechu, wygłupach, czasem też wysłuchując ich bolączek i problemów. I właśnie ta obecność sprawiła, że przez te ostatnie miesiące znacznie bardziej się zżyłem z tymi urwisami, zwyczajnie dzieląc z nimi czas. Tylko tyle i aż tyle.
Były również sytuacje o wyjątkowo gorzkim charakterze. Tak było przede wszystkim w dzień uroczystości św. Jana Bosko. Wtedy na wieczór zaplanowane było małe świętowanie z tej okazji i niestety dla mnie tamten dzień miał dosłownie słodko gorzki smak, gdyż późnym popołudniem zmarł 21-letni chłopak ulicy, który chorował na gruźlicę. Od kilku dni dawaliśmy mu tabletki i jakiś posiłek, gdyż był bardzo wychudzony, a to przy takiej chorobie jak gruźlica, nie może być korzystne.
Chłopak ten miał bardzo płytki oddech, nie spożywał pokarmów, nawet wody nie mógł się napić. Dlatego popołudniu zabraliśmy go do szpitala, gdzie został podłączony pod kroplówkę. Niestety, kiedy po jakiejś godzinie przenieśliśmy go do sali szpitalnej, raptem po kilku minutach od położenia na łóżku, przestał oddychać. Kiedy doktor przyszła z innej części szpitala, mogła jedynie stwierdzić zgon, mimo prób resuscytacji ze strony Kazika.
To był jeden z tych dni, który na długo zapadnie mi w pamięci, mimo że nie byłem jakoś specjalnie zżyty z tym chłopakiem, gdyż zawsze był na uboczu, poza tym my skupialiśmy się przede wszystkim na młodszych chłopcach. Mam nadzieję, że teraz jest u Pana, w lepszym świecie.
Obecnie, prawie całe dnie od poniedziałku do piątku, spędzam w sali komputerowej, gdyż wakacje się skończyły i głównemu nauczycielowi, w obliczu ponad 160 uczniów, zwyczajnie potrzebna jest pomoc. Wieczorem, po godzinie siedemnastej, mam dopiero czas dla chłopaków, a wtedy już zazwyczaj po całym dniu zajęć jestem zmęczony i czasem jedyne na co mam ochotę, to jak najszybciej wrócić do domu i odpocząć. Jednak ja przyleciałem tu przede wszystkim ze względu na nich, więc mimo wszystko staram się każdego dnia z nimi być tą późną porą.
Moja zdawkowa obecność wśród chłopaków podczas dni powszednich zostaje nadrobiona w soboty, kiedy mogę już cały czas tylko i wyłącznie poświęcić im. Muszę przyznać, że dają nieźle popalić, szczególnie kiedy przychodzi czas rozdawania mydła.
Dni mijają w szalonym tempie i tak mamy już kwiecień, który powoli uzmysławia mi, że za jakiś czas będzie trzeba to wszystko zostawić i wrócić do Polski. Nie mam wątpliwości, że będzie to trudne doświadczenie. I choć czasem mam dość wszystkiego, a moja cierpliwość, szczególnie do chłopaków szybko i łatwo się wyczerpuje, to wiem już dziś, że na zawsze pozostaną oni w mojej pamięci i w moim sercu.
Zobacz pierwszy teledysk poświęcony właśnie dzieciom ulicy z miasta, z którymi pracuje Bartek