Nagie Masajki z drewna, ogromne rzeźby nosorożców, breloczki z wizerunkiem Afryki. Wszystko to, choć niezbyt urodziwe, w normalnych warunkach w Kenii sprzedałoby się z łatwością, zapewniając dochód lokalnym wytwórcom. Powyborcze zamieszki, które zaczęły się w grudniu 2007 r., poważnie nadszarpnęły jednak zarobki Kenijczyków utrzymujących się z turystów.
Zamieszki
Szacunki mówią, że w pierwszym kwartale 2008 r. liczba
turystów w Kenii spadła o 70%. Na stronie polskiego MSZ ciągle
przeczytać można ostrzeżenie przed wjazdem na teren republiki.
Rzeczywiście w niektórych częściach Kenii do niedawna było
niebezpiecznie. Po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich pod
koniec grudnia 2007 r. kraj stał się miejscem starć, w wyniku
których zginęło ponad 1000 osób. Według oficjalnych informacji
wybory wygrał dotychczasowy prezydent Mwai Kibaki. Opozycja
popierająca kontrkandydata Raila Odingę, którego partia wygrała
wybory parlamentarne, nie uwierzyła w zapewnienia o demokratycznym
charakterze wyborów prezydenckich. Międzynarodowi obserwatorzy
potwierdzili te zarzuty, doszukując się naruszeń demokratycznych
standardów po stronie obydwu kandydatów. Spór polityczny wpisał się
w szereg pomniejszych konfliktów w kenijskich prowincjach. Obecnie
sytuacja powoli wraca do normy, powołany został rząd koalicyjny, a
władze Kenii próbują ściągnąć z powrotem turystów, którzy oznaczają
dopływ pieniędzy. Niedawno zorganizowano wizytę studyjną dla blisko
200 dziennikarzy z 24 państw, którzy osobiście mieli zapewniać w
swoich krajach, że kryzys jest zażegnany.
Espresso i pasta z widokiem na Ocean Indyjski
Choć powyborcza przemoc ogarnęła głównie zachód kraju, jej
skutki dotknęły całą Kenię. Wybrzeże, które w znacznym stopniu
utrzymuje się z białych turystów, niemalże z dnia na dzień odczuło
ich odpływ. W Malindi, znajdującym się prawie 400 km na wschód od
stolicy kraju Nairobi, kilka miesięcy po powyborczych niepokojach,
spotkać można było przede wszystkim stałych mieszkańców miasta. Nie
oznacza to jedynie Kenijczyków, ale także Włochów, którzy osiedlają
się masowo na tym odcinku wybrzeża od lat 80. Część z nich to
emeryci, część to ludzie szukający romantycznych przygód, wielu to
biznesmeni robiący na wybrzeżu interesy. Szacuje się, że kilka
tysięcy domów, hoteli, restauracji i kawiarni w Malindi należy do
tej mniejszości europejskiej. Nie jest tu trudno zapomnieć, że jest
się w Afryce, a nie we włoskim miasteczku. Choć jest i ciemna
strona zjawiska – Włochów oskarża się o sprowadzenie narkotyków,
napędzanie prostytucji i transfer zysków. Nie da się jednak ukryć,
że rozwój miasta stoi Włochami. Nie tylko dają oni miejsca pracy,
ale także sprowadzają turystów. To właśnie ich obecność
doprowadziła do powstania dziesiątków kramików i sklepów
sprzedających drewniane wyroby. Konkurencja jest ogromna – gdy
idzie się ulicami w centrum miasta, każdy sprzedawca chce
zaoferować coś wyjątkowego, przekonuje, że figurka Masaja z jego
stoiska jest o wiele lepsza, tańsza i bardziej tradycyjna niż ta na
stoisku obok.
Rzeźbienie na zapas
Malindi Handcrafts Co-operative Society Limited nie ma sklepu
na żadnej z głównych ulic. Spółdzielnia postawiła na stworzenie
centrum rzeźbiarskiego z ogromną salą wystawową w odległości trzech
kilometrów od centrum Malindi. Każdy chętny może spacerować po sali
i przebierać w tysiącach wystawionych drewnianych przedmiotów. Mimo
kryzysu spowodowanego następstwami wyborów prezydenckich, towarów
przybywa nieustannie – każdego dnia kilkudziesięciu rzeźbiarzy
przychodzi do warsztatu na terenie spółdzielni i cały dzień tworzy
figurki i bransoletki. Każde rękodzieło wstawiane jest w komis, co
oznacza, że nic nie trafia do kieszeni twórcy, dopóki nie zostanie
ono sprzedane. Wszystkie wystawione rzeczy oznaczone są numerkiem
danego rzeźbiarza, dzięki czemu wiadomo, ile udało mu się sprzedać,
a wyniki od razu nanoszone są na tablicę wiszącą koło biura.
Spółdzielnia przebyła długą drogą – powstała w 1986 r., kiedy
to 30 rzeźbiarzy zbuntowało się przeciw nieotrzymywaniu zapłaty za
swoje rzeźby. Postanowili wówczas wynająć kawałek ziemi i handlować
na własną rękę. W październiku 2008 r. Malindi Handcrafts liczyło
630 członków. Nowi ściągają z odległych miejsc Kenii, by wyuczyć
się fachu i móc sprzedawać pod szyldem spółdzielni. Koncepcje
rozwojowe są imponujące – spółdzielnia ubiega się m.in. o udział w
programie „good wood” – ekologicznej inicjatywie, która ma nakłonić
rzeźbiarzy w drewnie do wykorzystywania szybko rosnących gatunków,
np. neem czy mango. Ma to zapobiec szybko postępującej w Kenii
wycince lasów i wymieraniu niektórych drzew.
Do niedawna Malindi Handcrafts było drugą największą
spółdzielnią rzeźbiarską w Kenii. W listopadzie 2007 r., przed
wybuchem zamieszek, obroty sięgały prawie 1 mln kenijskich
szylingów (prawie 50 tys. zł). – Obroty osiągaliśmy częściowo
dzięki pojedynczym turystom, którzy trafiają do naszej sali
wystawowej, a częściowo dzięki sprzedaży hurtowej. Po nasze rzeźby
przyjeżdżali nawet kupcy z RPA. Po zamieszkach wszystko się
zmieniło. Dążymy do tego, by nawiązać międzynarodowe kontakty i
uniezależnić się od takich zmian czy od sezonowych wahnięć w
popycie – mówi Benson, przewodniczący komitetu spółdzielni
wybieranego przez jej członków. Pieniądze muszą się znaleźć, bo
spółdzielnia tonie w długach po zakupie ziemi. To sprawia, że do
standardowych 20% odciąganych od ceny sprzedanego rękodzieła na
koszty działania spółdzielni, doliczane jest obecnie dodatkowe 5%,
które idzie tylko na spłatę zadłużenia. Wydaje się, że pewne
możliwości przyciągnięcia funduszy zostały już wykorzystane –
spółdzielnia uzyskała grant Unii Europejskiej, dzięki któremu udało
wybudować się salę wystawową, powstała też strona internetowa. Na
niej obejrzeć można katalog towarów. Jednak na opłacenie człowieka
odpowiedzialnego za obsługę strony pieniędzy już nie ma, więc
możliwość zamawiania przez Internet jest czysto teoretyczna.
Malindi Handcrafts chce zatem skorzystać z trwalszych rozwiązań i
stara się o certyfikat sprawiedliwego handlu (FT – fair
trade).
Fair Trade
Nawet w czasach, kiedy w Polsce o sprawiedliwym handlu mówiło
się niewiele, Polacy mieli swój udział w globalnych powiązaniach,
których ruch ten dotyczy. Za każdym razem, gdy kupujemy produkty
sprowadzane z krajów rozwijających się (np. kawa, herbata, banany),
mniej lub bardziej świadomie współdecydujemy o zarobkach i życiu
wytwórców z odległych krajów. Sprawiedliwy handel zwraca uwagę na
warunki, w jakich i na jakich konsumowane przez nas towary z krajów
tzw. Południa powstają, a następnie trafiają do sklepów oraz na to,
jak mały udział producenci mają w ostatecznej cenie towaru.
Współcześnie nie brakuje dowodów na głodowe stawki wytwórców w
krajach rozwijających się, powstają liczne raporty prześwietlające
duże korporacje, które wykorzystują pracę dzieci a produkcję
opierają na kilkunastogodzinnym dniu pracy. W uproszczeniu ruch
sprawiedliwego handlu takim handlowym praktykom mówi „nie” –
eliminuje pośredników, którzy najwięcej zarabiają na towarze,
promuje produkty, które powstały w określonych warunkach i namawia
klientów, by zastanawiali się, skąd pochodzą konsumowane przez nich
dobra. W Polsce produkty FT kupić ciągle można głównie w Internecie
i jedynie w wybranych sklepach, na Zachodzie ruch ten cieszy się
jednak o wiele większą popularnością. Sztandarowym przykładem jest
Szwajcaria, gdzie ponad połowa konsumowanych bananów pochodzi ze
sprawiedliwego handlu. Zapoczątkowany w Holandii ponad 40 lat temu
ruch, początkowo dotyczył głównie produktów żywnościowych,
stopniowo rozszerza się jednak na inne grupy towarów, np.
rękodzieło.
Aby dany towar opatrzony został certyfikatem, jego produkcja
musi spełnić określone standardy m.in. zachodzić w demokratycznie
zarządzanej organizacji producenckiej (np. spółdzielni), nie
wykorzystywać pracy dzieci, gwarantować niezagrażające zdrowiu
warunki pracy. Wówczas oprócz określonej kwoty – wynagrodzenia za
towar o ustalonym minimum, do danych wytwórców trafia tzw. premia,
która inwestowana jest przez daną organizację, najczęściej w
poprawę konkurencyjności lub działania społeczne (np. budowę
szkoły). Na świecie jest kilkanaście instytucji, które zajmują się
przyznawaniem wspomnianych certyfikatów. Największa i najbardziej
znana z nich to FLO-CERT, przyznająca znak FT. Jak się okazuje,
otrzymanie takiego „potwierdzenia” nie należy do łatwych. Można to
poniekąd zrozumieć, ponieważ sprawdzenie, czy dani wytwórcy
spełniają wszystkie standardy wymaga czasu. Jednak często w
rozmowach z wytwórcami z krajów rozwijających się, którzy starają
się o otrzymanie certyfikatu, pojawia się wątek finansowy.
Spółdzielnia Malindi Handcrafts jest członkiem COFTA (The
Cooperation for Fair Trade in Africa) – organizacji zrzeszającej
wytwórców afrykańskich i pomagającej im spełnić kryteria FT.
Spółdzielnia już je osiągnęła. To czego nie może osiągnąć, to
zebranie pieniędzy na tzw. opłatę aplikacyjną, która w przypadku
FLO-CERT wynosi 500 euro (do tego dochodzą coroczne opłaty). Bez
tego trudno jej będzie dotrzeć do konsumentów, którzy gotowi są
zapłacić więcej za dany towar, by mieć pewność, że powstał on w
„godziwych warunkach”.
Źródło: inf. własna