Ekonomia daru może funkcjonować tylko w wiosce, w czymś, co się nazywa na Śląsku hajmatem – „małym centrum świata” (K. Czyżewski). My coś takiego próbujemy próbować budować – robimy wioskę, która wychowuje swoich młodych pod przykrywką formalnego liceum. Tak nawigujemy naszym mitem, żeby za każdym nastolatkiem stało dziesięciu dorosłych, którzy będą odpowiedzialni za jego autentyczne dojrzewanie.
Dzisiaj niestety dzieci są wychowywane w rodzinach nuklearnych, które same w sobie postrzegam już jako bardzo zaawansowane stadium rozpadu tkanki łącznej kultury. Momentum zabiera nas w tym jeszcze dalej; dziś już nie dwójka, ale jeden rodzic i szkoła ma wytresować (bo nie wychować przecież) dziecko. Szkoła jest dziś w podobnym zatraceniu, stała się czymś w rodzaju hospicjum dojrzewania; jest jednym w ostatnich miejsc, gdzie rozkwitanie może się zadziewać.
Młodzi są w tragicznym stanie. W niektórych „dobrych” liceach 80 procent uczniów jest na psychotropach; samobójstwo jest już drugą przyczyną śmierci nastolatków w Europie, z Polską na pierwszym miejscu. Młodzi są bezdomni, porzuceni przez starszych od nich.
Z moich obserwacji i pracy z nimi wynika, że to właśnie ta społeczna rezygnacja ze współodpowiedzialności za wychowywanie młodych (nie tylko swoich dzieci) jest dużą częścią przyczyny ich tragicznego stanu.
Jeśli mówimy więc o ekonomii daru, to mamy do czynienia z tą samą wyjściową biedą naszej kultury. Dbamy o coraz mniejsze pole, którego granica coraz częściej pokrywa się z granicami naszych pępków.
Nie mam więc wielkiej nadziei na powodzenie naszych prób w większej części społeczeństwa, bo rzeczywistość pędzi w odwrotnym kierunku. Na ten moment próbujemy zapraszać rodziców do płacenia „czesnego” w ustalonym zakresie, od którego też często odchodzimy. Mamy bardzo dużą rozpiętość; niektórzy płacą 20-krotnie więcej niż inni. Kilka osób finansowo daje bardzo mało. Zaczyna się coś, co może kiedyś zasłuży na miano społeczności.
Czy kiedyś będzie można dać ludziom w tej kwestii pełną wolność? – pytam.
– Myślę, że ta praca nigdy się nie kończy. Praca wolności też zawsze wisi w ambiwalentnym napięciu z odpowiedzialnością i zobowiązaniem, za bardzo w lewo lub w prawo i mamy kłopoty. Nasza praca tutaj to praca rolników pola społecznego; uprawiamy tkankę społeczną. Jeśli zapracujemy na lepszą jakość gleby, być może za dziesięć lat wystarczy rozrzucić ziarna i plon będzie piękniejszy, ale jeśli za długo będziemy się lenić, degradacja zacznie się powtarzać.
Kultura to jest czasownik. Coś co się kultywuje, a nie konsumuje, jak w muzeum czy w galerii sztuki. Wioska to dom tej pracy kulturowej – dom kultury. Choć dzisiaj wypadałoby powiedzieć: sierociniec. Do domu jest nam bardzo daleko.
Źródło: Fundacja Ekosystem Rośnie