Gdy zajrzeć w dzieciństwo dyrektor wrocławskiego Teatru Arka, laureatki zeszłorocznej nagrody Niezwykły Dolnoślązak, to można znaleźć dwie ważne rzeczy. Magię i śmierć. Bo jako pięciolatka była świadkiem morderstwa niepełnosprawnej, a jako dojrzała kobieta zrobiła z tego sztukę.
A wszystko zaczyna się w Poznaniu. Tam matka Renaty Jasińskiej spotkała ojca. Ona miała za sobą doświadczenie obozu koncentracyjnego, bicia do nieprzytomności i porzucenia przez esesmanów na mrozie, a on pracy w konspiracji – oblepiony meldunkami przekradał się Niemcom pod nosem z jednej miejscowości do drugiej.
Baśń, magia, śmierć i ucieczka
Renata urodziła się osiem lat po wojnie i chłonęła tę atmosferę konspiracji, walki o Polskę i spraw fundamentalnych. Te doświadczenia, tragiczne wspomnienia nieskrywane przez otwartych rodziców, wzbudziły w niej potrzebę działania i buntu. – Nie mogłam zrozumieć, jak rodzice mogą godzić się na to, żeby kraj został w rękach sowietów. Teraz wiem, że byli udręczeni i chcieli po prostu odpocząć w normalności – opowiada szefowa Arki.
To poczucie głębokiej niesprawiedliwości spowodowało jednak, że mała Renatka uciekła w baśnie i magię. Magię wsi – gusła, modlitwy, lamenty, dziady i obrzędy. Do dziś pamięta przerysowaną obrzędowość, gdy wieś żegnała obraz Maryi rozdramatyzowanym pochodem. To były pierwsze spektakle, które przyszło jej oglądać.
To, i pogrzeby. Fascynowała ją śmierć. Jako pięcioletnia dziewczynka zakradała się do izb sąsiadów, którzy żegnali swoich bliskich i urzeczona patrzyła na ciała! Po nocach nie spała, młodziutka głowa parowała strachem, ale rodzicom nie powiedziała, dlaczego krzyczy przez sen. Wtedy odebraliby jej te spektakle.
– Jedno wydarzenie związane ze śmiercią uderzyło mnie szczególnie – wspomina Renata Jasińska. – Przypomniałam je sobie dopiero niedawno, gdy szykowałam spektakl. Wróciło do mnie wspomnienie, które wyparłam, a które było ze mną podświadomie przez wszystkie lata i nadawało ton moim działaniom. Byłam świadkiem tragicznej śmierci – dodaje.
Jako pięciolatka zakradła się na podwórze sąsiadów, u których żyła 20-, 30-letnia niepełnosprawna intelektualnie dziewczyna. Drwiła z niej cała wieś, prześladowały gromady dzieci, a rodzina kazała jej spać w oborze ze świniami. Chodziła brudna, bosa, zmarznięta i z czarnymi od gnoju, który całymi dniami przerzucała, paznokciami. Dla małej Renatki fascynująca. Gdy pewnego dnia znów podglądała ją przy pracy, zobaczyła, że z domu wyszli ludzie i najpierw zaczęli jej coś tłumaczyć, potem coś krzyczeć, a potem bić widłami. Najpierw na odlew, potem na sztorc. Było pełno krwi. Kilka dni później dziewczyna zmarła.
– To doświadczenie wzbudziło we mnie poczucie winy. Byłam dzieckiem, nie mogłam zrobić nic, by tę dziewczynę ratować, ale wtedy wydawało mi się, że powinnam, że w jakiś tam sposób brałam w tym udział– mówi szefowa Arki. – Zakradłam się potem do izby, w której leżało jej ciało. Pamiętam, że była w końcu taka czysta. Uwierzyłam wtedy, że śmierć tak człowieka czyści.
Arka – łódź do prawdy
Czym dziś zajmuje się Renata Jasińska? Prowadzi we Wrocławiu Teatr Arka, w którym pełnosprawni i niepełnosprawni grają ramię w ramię. I to zawodowo – to jedyne takie miejsce w Polsce. Sama 20 lat temu je stworzyła. Na początku miał być to po prostu trochę inny, bardziej autentyczny teatr. Zakładała go w 1994 roku, bo miała już dość polityki i szefowania związkowi zawodowemu we wrocławskim Teatrze Współczesnym.
– To była udręka, bo chciałam dogodzić wszystkim, ciągle chodziłam do dyrekcji po pieniądze dla aktorów, a apetytów części z nich nie dało się zaspokoić. Nie grałam też głównych ról, żeby nie można było podejrzewać, że dostaję je ze względu na pozycję w związkach. Udręka. W końcu powiedziałam „dość”! – opowiada.
A zaczęło się od walki o wolność. Jasińska jeździła z przedstawieniami niepodległościowymi po kościołach. Poznała Michnika i Kuronia. Na Jasnej Górze występowała przed czternastoma tysiącami studentów! Dziś wspomina, że to było najbardziej autentyczne doświadczenie wspólnoty, najprawdziwszej, sięgającej dna duszy sztuki, przekazu, którym żyli wszyscy widzowie. Nie było krzesełek, biletów, niewyciszonych komórek. Jak ona klęczała, to tłum klęczał, gdy ona płakała, to i cały kościół szlochał.
– Chyba właśnie tego szukałam w Arce. Bo praca w związkach to był już kapitalizm, męka – zastanawia się dziś nad decyzjami przeszłości. – I tu to znalazłam. W niepełnosprawnych intelektualnie, w ludziach z chorobą Downa. Znalazłam też pewnie to, czego szukałam od czasu tej tragicznej śmierci wiejskiej dziewczyny, którą w swoim spektaklu nazwałam Helką.
Arka w pierwszych latach działalności przebijała się przez kłopoty finansowe. Do czasu, gdy jej szefowa nie odkryła, jak może połączyć swoje społecznikowskie zacięcie z artystyczną duszą. Napisała opartą na faktach sztukę o śmierci licealistki, którą zabiły koleżanki z klasy. Świetne recenzje, mnóstwo widzów, szał na festiwalach. I tak Arka obrała kurs na teatr zaangażowany społecznie. Kolejny przełom dokonał się w roku 2003. Wtedy to Renata Jasińska przeczytała „Poczwarkę” Terakowskiej i „Celę” Sobolewskiej. Na podstawie tych książek napisała spektakl, w którym jedną z głównych ról zagrała Teresa Trudzik, dziewczyna z chorobą Downa. Tereska jest z teatrem do dziś i potrafi na ważnym spotkaniu dotyczącym organizacji we Wrocławiu Europejskiej Stolicy Kultury wstać i wszystkim ważnym powiedzieć o prawach i potrzebach niepełnosprawnych. O wykluczeniu. Taki jest cel działalności teatru?
– Nie tylko – kiwa głową Renata Jasińska. – Ja widzę w tych ludziach coś więcej. Oni mają jakiś romantyczny kontakt z transcendentem. Ludzie mogą pomyśleć, że ja jestem wariatka, ale oni rozmawiają z duchami, z Bogiem, tak normalnie. Ktoś z nimi chodzi. Myśmy zatracili tę umiejętność komunikowania się z tą bardziej zawoalowaną, niepewną częścią rzeczywistości. Z innym wymiarem. To chcę na scenie pokazać.
Wszystko możliwe, ale z opóźnieniem
I wydobywa. W teatrze, którego biura mieszczą się w starej kamienicy, w warunkach poddaszowych. Komputery stoją na starych, skrzypiących melodię przeszłości meblach, a podłogi jęczą pod krokami, jakby dźwigały już dwudzieste, trzydzieste pokolenie.
– Najbardziej cenię w niej pasję i wizjonerstwo – gdyby nie te jej cechy, „Arka” nigdy nie wypłynęłaby na szerokie wody; ba! – od razu po „zwodowaniu” osiadłaby na mieliźnie: wszak Renia tworząc ją, nie miała absolutnie nic, a kapitał początkowy wynosił, o ile się nie mylę, dwa tysiące złotych – mówi Zofia Warzyńska-Bartczak, kierownik literacki teatru.
Według niej nikt nie wierzył, że możliwe jest, by teatr, którego połowę załogi stanowią ludzie z różnego typu niepełnosprawnością, mógł konkurować z profesjonalnymi teatrami. A czy szefowa ma jakieś wady? – Jej wady stanowią zarazem jej siłę. To choćby nieprzyjmowanie do wiadomości czegoś, co jest nie po jej myśli. Dzięki nieustępliwości osiągnęła niemożliwe. Innym jej rysem charakterystycznym jest wybuchowość, ale i ta cecha, choć bywa przykra dla otoczenia, ma także swoją drugą stronę: to dążenie do z góry założonego celu i niegodzenie się na bylejakość – wyjaśnia Zofia Warzyńska-Bartczak.
Inną jej wadą jest spóźnialstwo. Alexandre Marquezy, aktor, który przyjechał z Francji szukać w Polsce nowych form teatralnych, a które znalazł właśnie w Arce, twierdzi, że wynika ono z zainteresowania człowiekiem i rozmową.
– Często jest tak, że pani dyrektor zapamiętuje się w rozmowie, zapomina wtedy o czasie i gdy na zewnątrz jej gabinetu czeka już kolejna osoba, ona jest jeszcze w środku dyskusji z poprzednią – śmieje się Alexandre Marquezy. Ale zaznacza też, że w tych zawsze przeciągających się rozmowach przejawia się to, co on ceni w niej najbardziej. Szaleńcze przekonanie, że wszystko jest możliwe.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)