Polityków liberalnej demokracji łączą dziś podobne pomysły na wielkie i kosztowne zabiegi przywracania „normalności”. Normalność zaś definiowana jest jako przedpandemiczne status quo. To pełen zestaw praktyk politycznych, gospodarczych, społecznych i kulturalnych, który ma być jak najszybciej, bez żadnych istotnych zmian, przywrócony do rzeczywistości.
Siła wyobrażenia powrotu do „normalności” jest tak wielka, że nikt nie śmie jej podważyć, więcej — nikt z polityków nie proponuje dziś dyskusji, ani na szczeblu krajowym, ani lokalnym, jakby tę rzeczywistość ustawić na nowo, dając przestrzeń do choćby drobnych zmian, modyfikacji i przesunięć.
Po staremu
Spece od gospodarki wolnorynkowej, liberalizmu gospodarczego od wielu dni przekonują, że najważniejsze w walce z pandemią jest utrzymanie gospodarczego status quo — świata skrajnego egoizmu kapitalistycznego, w którym wszystko, co mogłoby zmusić do zmiany, wyekspediowaliśmy poza nasze pole widzenia: degradację środowiska, olbrzymie nierówności społeczne, łamanie praw człowieka, przemoc.
Utrzymują jednocześnie bezwstydnie twierdzenie, że jest to nie tylko jedyna droga, ale też droga świadcząca o wyższości cywilizacyjnej państw demokracji wolnorynkowej. Bogaci, uprzywilejowani ludzie z Europy, tędzy i syci ponad miarę to mniejszość. Ale to właśnie oni/my, biernie bądź czynnie sprawują kontrolę nad tym strasznym układem sił.
Dobrze już było?
Nie tyle nie bierzemy pod uwagę zmian, ile nawet nie chcemy sobie ich wyobrazić. Intuicyjnie przecież wiemy, że w wymiarze indywidualnymi wspólnotowym byłaby to bolesna redefinicja „normalności”.
Slavoj Žižek powiedział: „Potrafimy wyobrazić sobie koniec świata, ale nie umiemy sobie wyobrazić końca kapitalizmu”. Ten brak wyobraźni nie jest przypadkowy: „w latach siedemdziesiątych XX wieku przestano inwestować w technologie nakierowane na stworzenie nowych modeli społecznych (a więc zagrażające kapitałowi), skupiając się na wsparciu technologii zwiększających inwigilację i dyscyplinę pracy”, pisze Agata Sikora w „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć”.
Pół wieku inwestowania w jedyną możliwą „normalność” wystarczy, aby dwa biliony dolarów przeznaczane przez rząd Donalda Trumpa na utrzymanie gospodarczej „normalności" nie wzbudzały zbyt wielu dyskusji. W przyszłości, którą ad hoc projektuje jego polityka, nie ma ludzi w sensie humanistycznym, jest tylko nieludzka gra kilku bogaczy. Nieodległą, choć mniej spektakularną emanacją takiego sposobu myślenia jest „tarcza antykryzysowa” i jej kolejne odsłony. To 800 stron kapitalistycznej akcji reanimacyjnej jeszcze nie minionej rzeczywistości.
Bezrefleksyjna „normalność” jako stan pożądany i konieczny karmi się retrospektywną wizją rzeczywistości. Wydaje się szkodliwą nostalgią, która zakłada, że było wspaniale i że utrzymując tamten kurs, byłoby jeszcze wspanialej. To wizja z gruntu fałszywa, karmiąca się pozornym spokojem tymczasowej stabilizacji, wszak gwarantuje, że uśpione społeczeństwo nie pójdzie w protestach pod budynek parlamentu, a w kolejnych wyborach, przy sprawnie prowadzonej kampanii, wybierze na następną kadencję dobrze sobie znanych polityków.
Ta stabilizacja to także na trwałe rozdane role pozostałym graczom życia publicznego, w tym organizacjom trzeciego sektora.
Co na to trzeci sektor
Zgodnie z zasadą subsydiarności organizacje pozarządowe rozwiązują problemy na najniższym poziomie. Nie są jednak instrumentem realizacji polityki rządu i mają pełne prawo jej nie podzielać. Kłopot pojawia się wówczas, gdy realizacja tych celów odbywa się za pomocą środków publicznych — wówczas mniej lub bardziej zobowiązani jesteśmy do realizacji wizji rządzących.
I tu pojawia się kluczowe dla przyszłości organizacji pozarządowych pytanie, na ile marzenia o powrocie do „normalności” będą obligowały organizacje do konstruowania działań wspierających obecne status quo, wpisane w definicję „normalności”? Czy spłycona interpretacja pomocniczości (zrobicie to za nas lepiej) wikła organizacje pozarządowe i zamyka im drogę do nowego zdefiniowania dla siebie miejsca?
Skutki ukąszenia kapitalizmem
Świat trzeciego sektora nie jest i nigdy nie był odrębnym kosmosem, gdzie dobrzy i mądrzy ludzie, wiedzeni ideałami solidaryzmu społecznego, egalitaryzmu, spójności społecznej tworzą powszechną szczęśliwość. Jesteśmy bardzo z tego świata, pełnego nierówności, bezrozumnej konkurencyjności, dorobkiewiczostwa i układania się z władzą, partykularnych interesów i tchórzostwa. Wiecznie na dorobku weszliśmy w ustaloną grę, w ostatnim czasie zerkając coraz śmielej i zatrudniając fundraiserów, którzy próbowali przemienić nasze ideały w produkty do zarabiania.
Ukąszeni kapitalizmem, graliśmy w tę grę, rywalizując o skończone zasoby, w tym wypadku pieniądze. Nazwanie tego zjawiska grantozą pozwoliło nieco otrząsnąć się z gorączki złota. Niektórzy posypali głowę popiołem przyznając, że idea działań społecznych zasadzać się jednak powinna na aktywizmie, który nie jest w stu procentach zależny od kapitału, że pieniądze nie są sine qua non aktywizmu.
Niechcący trzeci sektor sprywatyzował także część usług — wyręczając państwo z jego obowiązków, oferując usługi opłacane prywatnymi pieniędzmi donorów. „Pomocniczość” okazała się wytrychem do wprowadzenia konkurencyjności w sferę usług społecznych — wygraną w konkursie determinowała często jedynie cena.
Lwią część działań definiowało więc państwo, które w ramach rozdzielania publicznych pieniędzy wyznaczało ważne cele społeczne. Przy konsultacji programu współpracy organizacje społeczne były jeszcze pytane o te cele, ale po 2015 roku władza zaprzestała dialogu. Ci z nas, którzy twierdzili, że inna rzeczywistość jest możliwa, szybko zostali uznani za wrogów. Władza zaczęła grać nieczysto. Czym innym jest mierzenie się jak równy z równym z pospolitymi stereotypami, a czym innym walka z rządową machiną produkującą fejki i insynuacje. Nagle z dnia na dzień słowa straciły desygnaty, znikały ze słowników, kluczyły i kłamały.
Były plansze powiązań, powtarzające się kontrole, odroczone konkursy, rozwiązane ciała doradcze, ograniczone konsultacje, których wyników nie brano pod uwagę, znikające dokumenty, raporty nadpisujące rzeczywistość. Zamiast dbać o prawa wykluczonych, nagle musieliśmy zadbać także o własne. Broniliśmy rzeczywistości, która była przeszłością.
Inaczej o normalności
Tymczasem w imię nowej—starej wyobrażonej wspólnoty rządzący postawili nowe retro cele: cały ten patriotyczno-ojczyźniany mit, wyobrażoną stabilizację sprzed wojny, pełną nostalgicznych przekłamań. To na tym fundamencie powstała nowa „normalność” — hasła o tradycyjnych wartościach, tradycyjnej rodzinie, tradycyjnych rolach, tradycyjnej edukacji etc. Jednocześnie wskazano oczywistych wrogów destabilizujących ten wyobrażony ład — do dawno opisanych w tym paradygmacie mniejszości narodowych dołączyły nowe: geje i lesbijki. Retrotopia, podlewana chwytliwymi hasłami, posłużyła do przejęcia w całości dyskursu przez konserwatywny światopogląd.
Czy w tych warunkach potrafimy opowiedzieć alternatywną normalność — opartą o normy demokratycznego państwa prawa, w którym przestrzega się praw i wolności człowieka?
Anna Dąbrowska — aktywistka na rzecz praw człowieka, animatorka społeczna, prezeska Stowarzyszenia Homo Faber, koordynatorka akcji Masz Głos Fundacji Batorego w województwach: lubelskim, podkarpackim, małopolskim i świętokrzyskim. Doktorantka na Wydziale Politologii UMCS.