Komputer stacjonarny, laptop, komórka z dostępem do internetu. Dość włączyć, by polał się nieprzerwany strumień informacji: jakie majtki miała Doda? Co powiedział Palikot? Kto będzie mistrzem Polski w żużlu, a kto mistrzem Argentyny w ping-pongu? Obchodzi nas to tyle, co „zaloty miłosne muchatek trupnych”, ale często musimy przez te newsy przebrnąć, żeby dotrzeć do pożądanej informacji.
W swojej „Cyberiadzie” Stanisław Lem, prorok XXI wieku, opisał niejakiego Gębona, którego zgubił jego własny głód informacji. Porwał on dzielnych konstruktorów, Trurla i Klapaucjusza, by skonstruowali dla niego machinę wszechinformującą, tak zwanego demona drugiego rodzaju. Zgodnie z etyką zawodową Trurl i Klapaucjusz rzetelnie zrealizowali zamówienie, wiedząc jednocześnie, że jego skutkiem będzie sparaliżowanie Gębona (w konsekwencji pozwalające konstruktorom na ucieczkę). Demon zasypał go bowiem informacjami o tym, „jaki początek «Drugiej księgi dżungli» napisałby Rudyard Kipling, gdyby go brzuch bolał, i o czym myśli zmartwiony niezamęściem wieloryb, i jakie są zaloty miłosne muchatek trupnych, i jak można załatać stary worek, i czemu się mówi szewc i krawiec, a nie krawc i szewiec, i ile na raz można mieć siniaków…” itd.
Spameriada
Dziś każdy z nas ma takie właśnie urządzenie. Jedni na biurku, inni w torbie, jeszcze inni w kieszeni. Komputer stacjonarny, laptop, komórka z dostępem do internetu. Dość włączyć, by polał się nieprzerwany strumień informacji: jakie majtki miała Doda? Co powiedział Palikot? Kto będzie mistrzem Polski w żużlu, a kto mistrzem Argentyny w ping-pongu? Obchodzi nas to wszystko tyle, co „zaloty miłosne muchatek trupnych”, ale często musimy przez te newsy przebrnąć, żeby dotrzeć do pożądanej informacji: sprawdzić pogodę, repertuar kin albo zajrzeć do własnej poczty. A w tej poczcie – oczywiście – też zalew niepotrzebnych informacji. Ktoś nam proponuje fałszywego roleksa. Ktoś inny – fałszywy dyplom Oxfordu. Do tego możemy sobie dokupić pompkę powiększającą penisa. A na koniec wdowa po prezydencie Mobutu zaproponuje nam udział w ukrytym w szwajcarskim banku skarbie, jeśli tylko prześlemy jej zaliczkę w wysokości 10.000 dolarów.
Część czytelników z dumą powie teraz: jestem świadomym internautą. Wiadomości z portali filtruję przez własnoręcznie zaprojektowany czytnik RSS. Portalowe reklamy blokuję doskonale skonfigurowanym adblockerem. Nad spamem w poczcie czuwa mój wyśmienity filtr pocztowy. Resztę czytelników śpieszę w tym momencie pocieszyć – nad waszym przekazem też czuwa technologia. Nawet jeśli nie chce wam się niczego samemu ręcznie konfigurować, prawdopodobnie wasza poczta i wyświetlana treść portalu internetowego jest filtrowana.
Najbardziej znienawidzoną formą reklamy internetowej na początku XXI wieku były tzw. „popupy”, czyli samootwierające się okienka („popup windows”). Firma Apple, wypuszczając swoją pierwszą przeglądarkę, reklamowała wbudowaną blokadę popupów jako jedną z jej głównych zalet. Dziś taką blokadę ma wbudowaną praktycznie każda popularna przeglądarka: Opera, Internet Explorer, Firefox.
Czytelnicy mogą nie być tego świadomi, ale ilekroć otwierają stronę popularnego portalu, ich przeglądarka toczy walkę z reklamodawcą.
Podobna walka, znów: niekoniecznie w sposób widoczny dla użytkownika, rozgrywa się na poziomie pocztowego serwera. Niezależnie od tego, czy sam stosujesz jakąś formę blokowania spamu, czy też pracowicie wyszukujesz mejle od znajomych wśród setek reklam, to, co do ciebie ostatecznie dotarło, jest ułamkiem tego, co dotrzeć próbowało.
Pierwszą linią frontu w walce ze spamem są same serwery pocztowe. Gdyby przekazywały wszystko, co do nich przychodzi – padłyby przywalone ciężarem fałszywych roleksów. Spam ma pewne charakterystyczne cechy, pozwalające najbardziej oczywiste szkodniki ubić na miejscu. Serwery to robią w sposób automatyczny – muszą to robić, bo z serwerami, które są nazbyt liberalne, inne serwery nawet nie chcą już rozmawiać.
Maszyny między słowami
Zatem: już dzisiaj wszyscy żyjemy w bajkach robotów. Dosłownie. Nawet jeśli sądzimy, że internet daje nam nieograniczony dostęp do wiadomości ze świata – tak naprawdę oglądamy to, co maszyny przefiltrowały bez naszej wiedzy. Nie ma znaczenia, czy maszyny umiemy programować sami, jak Trurl i Klapaucjusz, czy też zadowalają nas filtry zaprogramowane przez kogoś innego – przeglądanie internetu bez jakiejkolwiek filtracji byłoby, po pierwsze, niesłychanie uciążliwe, po drugie – jest już technicznie niemożliwe, bo nie mamy wpływu na blokady na łączach sieciowych.
Chińczycy oglądają przez internet świat, w którym nigdy nie było masakry na placu Tiananmen ani nie istnieje pojęcie praw człowieka – ich filtr po prostu blokuje określone treści. Ale to jest już także nasz problem, choć niekoniecznie chodzi o ochronę interesów partii rządzącej. W 2004 roku pracownicy brytyjskiego Muzeum Hornimana poskarżyli się, że zautomatyzowane filtry blokują ich pocztę. Muzeum w XIX wieku założył filantrop Frederick John Horniman, który nie mógł wiedzieć, że dwa stulecia później jego nazwisko internetowe serwery będą odczytywać jako „horny man” (czyli „napalony facet”).
Nieustanne problemy z pocztą i z korzystaniem z serwisów społecznościowych mają firmy handlujące japońskim grzybem shitake – dla wyszukiwarki jest to nazwa bardzo dwuznaczna.
Kłopoty mają także dalecy krewni naszych Lipszyców, których przodkowie po emigracji do USA zmienili pisownię na „Libshitz” oraz mieszkańcy brytyjskich miejscowości Scunthorpe, Penistone, Clitheroe i Lightwater. Co złego kryje się w „lightwater”? „Twat” – jedno z wielu wulgarnych określeń waginy. Z tego samego powodu kanadyjskie czasopismo „The Beaver”, założone w roku 1920 i nazwane na cześć bobra – zwierzęcia, na skórze którego Kanada literalnie zbudowała swój dobrobyt – w marcu 2010 ogłosiło w końcu zmianę nazwy na „The Canadian History”. Skapitulowało i wyrzekło się swojej tradycji po wielu latach użerania się z niedochodzącą pocztą i blokowaniem strony przez liczne instytucje edukacyjne.
A co ma zrobić człowiek, który naprawdę nazywa się „Jose Viagra” albo „Tyson Gay”? Ten pierwszy to szary mieszkaniec Kalifornii, ale drugi to znany sportowiec, rozsławiony tym, jak pewien amerykański portal pokładający zbyt dużo zaufania w swoich zautomatyzowanych demonach zatytułował depeszę o jego zwycięstwie na olimpiadzie w Pekinie: „Homoseksualista wygrywa bieg na 100 metrów”.
Pisałem, że nie chodzi o politykę, ale to nie do końca jest takie proste. Z trzech najważniejszych ideologii współczesnej demokracji: liberalizmu, konserwatyzmu i socjalizmu, ten trzeci ma wyjątkowego pecha. W zachodnich językach partie socjalistyczne zawierają w swojej nazwie ciąg „cialis”, a to nazwa popularnego środka na dysfunkcję erekcji, często oferowanego w spamie.
Regularne problemy towarzyszą internetowym konsultacjom władz samorządowych w sprawie nowych inwestycji w otoczeniu – w języku angielskim (ale także w polskim), prędzej czy później bowiem padnie określenie „erekcja budynku” czy po prostu „akt erekcyjny”. Biada mailowi zawierającemu ciąg znaków „erection”!
Polityczny charakter ma też zwalczanie słów mogących potencjalnie obrazić mieszkańców krajów, w których giganci, tacy jak Google, Facebook czy Yahoo, też chcą robić interesy. Wtedy nie chodzi już o ciągi znaków mogące obrazić w USA fundamentalistów chrześcijańskich; problemem stają się uczucia fundamentalistów islamskich, niezgadzających się na frywolne wykorzystywanie imion Allaha czy Mahometa. A to stwarza potencjalne problemy potomkom irlandzkiego rodu „Callahan”.
Pod nadzorem administratorów
Zanim jakaś informacja do nas dotrze, przechodzi przez serię filtrów, na których działanie nie do końca mamy wpływ. Co więcej, nie mamy możliwości sprawdzenia tego, co zostało odfiltrowane. Kto wie, może jakaś bardzo ważna wiadomość nie dotarła do nas tylko dlatego, że wysłano ją z Horniman Institute albo z miejscowości Scunthorpe w Lincolhshire? W ciągu najbliższych lat znaczenie tej filtracji będzie tylko rosło.
Kilkanaście lat temu pierwsi teoretycy mediów, opisując internet, zachwycali się wolnością, jaką oferuje to medium. Tymczasem ta wolność jest jednocześnie przekleństwem.
Sprzedawca fałszywych roleksów nie może zamieścić ogłoszenia reklamującego jego usługi w tradycyjnych mediach, bo spotka się z ich zinstytucjonalizowaną cenzurą. Szanująca się redakcja nie drukuje każdej reklamy, którą u niej zamówiono. Sprzedawcy roleksów, tak jak dostawcy pokątnej podróbki cialis i viagry, pozostaje więc internet.
Popyt wymusza podaż. Sprzedawcy roleksów i viagry nie rozsyłają przecież maili własnoręcznie. Zamawiają usługę zaspamowania milionów komputerów u profesjonalistów takich, jak Robert Soloway, jeden z pierwszych zawodowych spamerów, którego udało się za ten proceder posłać za kratki. Spam to nie jest jednak tylko problem niechcianych maili. To także spamdexing, czyli zmylanie popularnych wyszukiwarek tak, żeby popularne słowa kluczowe, typu „Paris Hilton”, prowadziły na stronę sprzedawcy fałszywych roleksów. To także blam, czyli wpisy na blogach i serwisach społecznościowych, które próbują przekierować użytkowników na czyjąś stronę.
W rezultacie internauci uciekają do tak zwanego curated computing, czyli do informatyki nadzorowanej, a więc: cyfrowej cenzury. Dla użytkowników iPhone’a i iPada paradoksalną zaletą tych urządzeń jest to, że użytkownik nie może sobie na nich zainstalować aplikacji, która nie przeszła uprzednio przez sito firmy Apple. Tracimy w ten sposób trochę wolności, ale w nagrodę ktoś chroni nas przed Robertem Solowayem i jego następcami.
Podobnie tłumaczony jest powód, dla którego Facebook wygrał rywalizację z innymi serwisami społecznościowymi. Regulamin Facebooka narzuca użytkownikom bardzo poważne ograniczenia, między innymi praktycznie odbiera nam prawo do anonimowości, ale w zamian chroni przed blamem, czyli spamem blogowo-społecznościowym. Jeśli te tendencje się utrzymają, to czeka nas bardzo interesujący proces świadomej rezygnacji z wolności. Curated computing nie jest tak niewinne, jak nazwa by sugerowała.
Cyfrowa cenzura
Apple i Facebook to firmy o globalnych aspiracjach. Kiedyś naiwnie wyobrażaliśmy sobie, że globalizacja oznaczać będzie narzucenie mieszkańcowi Dubaju naszej obyczajowości. Tymczasem może być odwrotnie. Informatyczne giganty nie chcąc narazić się na konsumencki bojkot w krajach zdominowanych przez islam – a to potężne rynki zbytu o pięknej sile nabywczej – narzucają nam więc ich obyczajowość. W efekcie Facebook usunął grupę „Everybody Draw Mohammed”, Apple zaś zablokowało iPadowe edycje erotycznych komiksów na bazie „Ulissesa” Joyce’a i „Bądźmy poważni na serio” Wilde’a.
Urok cyfrowej cenzury polega na tym, że rzadko wychodzi na jaw. Gdy Apple, Google lub Facebook chcą coś przed nami ukryć, mogą to zrobić tak, że nigdy się o tym nie dowiemy.
Cenzura cyfrowa to cenzura doskonała, jak w „Roku 1984”, który – o ironio – pewnego dnia zniknął z cyfrowych czytników Kindle oferowanych przez Amazon, z powodu sporu o prawa autorskie.
Pojawiają się kolejne serwisy internetowe próbujące wykorzystać tę samą tendencję. Jednym z nich jest blekko.com, wyszukiwarka mająca ostatecznie rozwiązać problem spamdexingu. Blekko w odróżnieniu od Google nie daje nam iluzji przeszukiwania całości zasobów internetu. Wyniki wyszukiwania w Blekko są cenzurowane przez redakcję portalu oraz zarejestrowanych użytkowników, a działanie cenzury możemy wspomóc… samemu wybierając, jak chcemy być cenzurowani przez dopisanie tak zwanego slashtaga. Gdy wpiszemy do wyszukiwarki hasło „feminism”, dostaniemy radykalnie inne wyniki ze slashtagiem „/liberal” niż ze slashtagiem „conservative”.
Blekko może się okazać jeszcze jednym poronionym cyfrowym startupem – ale może się okazać tym, który odbierze Google palmę pierwszeństwa w dziedzinie wyszukiwarek (zresztą w roku 2010 to właśnie „nadzorowany” Facebook stał się najczęściej odwiedzanym serwisem w sieci, spychając „wolnościowe” Google na drugie miejsce).
Gadżet realności
Co nam to mówi o przyszłości? Sieciowe usługi będą odgrywały coraz większą rolę w naszym życiu. Papierowe gazety, płyty CD i DVD, grube książki – to wszystko jest ciężkie i nieporęczne, źle się z tym podróżuje, łatwo zgubić, łatwo uszkodzić. Powoli przesiądziemy się na kupowane „prawa do odtwarzania” i „prawa do przeczytania” – to wygodniejsze, nawet jeśli wiąże się z uleganiem cenzurze niewidzialnych administratorów.
Coraz częściej czujemy się intelektualnie bezradni, gdy nie możemy czegoś natychmiast wygooglować albo choćby zajrzeć do notatek, które mamy na komputerze. Dlatego z taką radością z komputerów stacjonarnych przesiedliśmy się na laptopy, a z laptopów przesiadamy się właśnie na tablety i smartfony. Następny krok przewidzieć stosunkowo łatwo: będzie to dostęp do sieci przez gadżet pozwalający na uwolnienie rąk. A więc: dostęp do sieci wmontowany w inteligentne okulary. Następny krok: to samo, ale już zminiaturyzowane do szkła kontaktowego. Następny: cyborgizacja, czyli operacyjne wmontowanie dostępu do sieci, najpierw w rogówkę oka, a potem – bezpośrednio w układzie nerwowym.
To ostatnie wydaje się krokiem strasznie drastycznym, przed którym człowiek roku 2011 wzdryga się. Ale przypomnijcie sobie własne reakcje w latach 90., gdy drażnili nas użytkownicy telefonów komórkowych. Narzekaliśmy: czy oni muszą je zabierać do restauracji? Czy muszą rozmawiać w autobusie? Po co im te wkurzające muzyczki?
Skoro jednak dostęp do sieci będziemy mieć przez cały czas, to znaczenie automatycznego blokowania treści niepożądanych tylko wzrośnie. Już teraz ustawiamy sobie różne dzwonki w telefonie, żeby wiedzieć, czy dzwoni żona – wtedy odbieramy bez zbędnej zwłoki – czy znowu ktoś z pracy, więc oddzwonimy w wolnej chwili.
Przyszłością będą rozwinięte wersje obecnych chatbotów, które za nas będą odbierać telefon od nieznanej osoby. Tak jak już teraz maila „czyta” automat i decyduje, czy pokazać go nam, czy wrzucić do szuflady „spam”.
Wtedy przestaniemy już znać cokolwiek innego, poza bajkami robotów. Cyfrowy kamerdyner będzie się kontaktować z cyfrowym otoczeniem i decydować, o czym nas powiadomić, a o czym nie. I tak jak już teraz chcielibyśmy wyszukiwarkę poprosić o wstępne ocenzurowanie wyników, dopisując np. slashtaga „/conservative”, tak nasz własny cyfrowy cenzor będzie dokonywać wstępnej selekcji, po prostu znając nasze gusty i poglądy. Ciekawie wpłynie to na przyszłość demokracji. Kiedy byliśmy skazani na gazety papierowe, te leżały obok siebie w kiosku, więc kupując jedną, poznawaliśmy nagłówki z drugiej.
Cyfrowy świat umożliwia pełne rozdzielenie. W cyfrowym świecie można czytać tylko „Wyborczą” albo tylko „Rzeczpospolitą”, a stanowisko strony przeciwnej znać jedynie z polemik i złośliwych komentarzy. Po to przecież wpisujemy slashtaga „/conservative” – żeby nie przeczytać tego, co wyskoczy po wpisaniu „/liberal”. Czy w społeczeństwie podzielonym na obywateli opisanych tagiem „/labour” i „/tory”, „/pis” i „po”, „/democratic” i „/republican” w ogóle może jeszcze funkcjonować demokracja? Skutkiem ubocznym ochrony przed spamem jest przecież ochrona przed wszystkim, co niewygodne i niepasujące do takiego obrazu świata, jaki chcemy widzieć. Oraz: jakiego nie chcą pokazywać automaty czuwające nad ruchem w sieci.
To dość przerażająca wizja społecznego zatomizowania. Takie jednak są „Bajki robotów”, Lem był pisarzem rzadko spoglądającym w cybernetyczną przyszłość z optymizmem. Może spełni się jednak inna jego przepowiednia: w „Kongresie futurologicznym” nielegalną odwrotnością narkotyku jest „ocykan”, substancja pozwalająca zażywającemu zobaczyć rzeczywistość taką, jaka jest naprawdę. Może więc właśnie takie będą najbardziej poszukiwane cyfrowe gadżety i sieciowe serwisy połowy XXI wieku: cyfrowy ocykan będzie oferować uncurated computing, podłączy nas do rzeczywistego obrazu świata, razem z wszystkimi jego fałszywymi roleksami.
Wojciech Orliński - polski dziennikarz, pisarz i publicysta. Inteligentny i wnikliwy obserwator współczesnego przemysłu rozrywkowego. Od 1997 roku pracuje w „Gazecie Wyborczej”, gdzie tropi absurdy kultury popularnej, komentuje wzloty i upadki cyberkultury, a także zamieszcza autorskie recenzje książkowe, filmowe i muzyczne.