„Przejrzystość rzeczy”, której doświadczamy dzięki sieci, jest jak błysk miliona halogenowych lamp, skierowanych z milionów stron w źrenicę naszego oka. Bez żadnego filtra czy osłony.
Były kiedyś piękne czasy… Były czasy, kiedy śniło się teoretykom, że każdy człowiek będzie mógł sam definiować swoją tożsamość, tworzyć własny obraz siebie i świata, sięgając zaś do nieskończonego zasobu symboli i znaków, dostępnych „na jedno kliknięcie myszy”, będzie panem i władcą uprawnionym do określania ludzi, rzeczy i zdarzeń w zgodzie ze swoim subiektywnym… Subiektywnym… No właśnie, czym subiektywnym?
Czym jest owa subiektywność, która miałaby określać projekt świata i tożsamość człowieka? Zadanie to w końcu niewąskie, na wielką miarę, które w czasach poprzedzających zadekretowaną przez Nietzschego śmierć Boga uznawano za zadanie na miarę Boską.
Otóż w czasach omawianych przez nas zostało ono powierzone człowiekowi. Co więcej, uznano, że kultura tym lepiej uwalniać będzie jednostkę z więzów konieczności, im bardziej pozwoli mu być autorem i aktorem własnego świata. Na tym właśnie miała polegać „kultura partycypacji”. Stąd pytanie, jaka subiektywność miała kierować ową tajemniczą kreacją, albo inaczej mówiąc, jaka jest koncepcja podmiotowości, na której zasadza się idea „kultury partycypacji”?
Inteligencja wyższego rzędu?
Pojęcie „kultury partycypacji” wiąże się z obserwowanym od początku XXI stulecia skokiem rozwojowym – kolejnym skokiem rozwojowym – w obszarze środków komunikowania, zwanym pojawieniem się poziomu Web 2.0 w internecie. Moc obliczeniowa osobistych narzędzi elektronicznych – powiedzmy głupiej komórki – porównywalna do komputerów NASA z lat 60. XX stulecia, a także wykładniczy wzrost przepustowości łączy, które przenoszą informacje, uzasadniają pojawienie się koncepcji równoprawnej wymiany i udziału wszystkich we wszystkim. Ba, uzasadniają ideę, najdobitniej może formułowaną przez francuskiego myśliciela Bruno Latoura, że jesteśmy świadkami wyłonienia się nowego typu podmiotowości zbiorowej, aktora-sieci, w której to podmiotowości wszyscy uczestniczymy.
Oczywiście, jeśli mamy kontakt z internetem. Ci, którzy nie mają, nie uczestniczą.
Oznaczałoby to, że poszczególne jądra myśli, błyski idei, spięcia rozumowań przestają funkcjonować w indywidualnym, ludzkim umyśle, lecz wrzucane w ową przestrzeń przepływów, jaką jest Web 2.0 konstytuują jakąś nową, samodzielnie myślącą inteligencję wyższego rzędu. Miliony blogów czytanych przez miliardy oczu, Wikipedia pisana szybciej niż jest studiowana, dziennikarstwo obywatelskie, w którym dyskusja poprzedza informację, produkcje filmowe „jednego wieczoru” wpuszczane w YouTube i inne serwisy tej tubie podobne, twórczość artystyczna udostępniana na ekranie całemu światu, konta i profile na Facebooku czy MySpace, których liczba zbliża się do liczby ludzi żyjących na północnej półkuli, komentarze, wymiany, komentarze do wymian, komentarze do komentarzy do wymian, projektowanie. Żadnych zasad poza dostępnością. Pozornie.
Zmiana przyjdzie z innej strony
Każda generacja lubi zaznaczać wyjątkowość przełomu, którego jest świadkiem i aktorem. To nowożytna cecha społeczeństw zachodnich, mocno związana z potrzebą wyraźnego odcięcia swojego ja od wpływu poprzedników. Widać to szczególnie wyraźnie na przykładzie społeczeństw żyjących na przełomie wieków, a tym bardziej na przełomie tysiącleci.
Pierwsze millenium kończyło się lękiem przed końcem świata, drugie – nadzieją na koniec świata czysto ludzkiej myśli.
Na fali podobnych obaw i nadziei ogromne przyspieszenie rozwoju technologii internetowych, którego jesteśmy świadkami od mniej więcej dziesięciu lat, stało się pretekstem do formułowania radykalnych hipotez o zmianie charakteru tego, co najbardziej ludzkie, a więc samego procesu myślenia. Takich jak hipoteza aktora-sieci Bruno Latoura. Zgodnie z nią, procesy myślowe tracą swój indywidualny charakter, a stają się atrybutem podmiotu zbiorowego, tworzonego przez sieć samą, łączącą wszystkich indywidualnych użytkowników.
Można zauważyć nieco zgryźliwie, że koncepcja ta ujawnia swoje zadłużenie w bardzo dziewiętnastowiecznej myśli Émile’a Durkheima, który takim aktorem-siecią, stającym się podmiotem wyższego rzędu, czynił po prostu społeczeństwo. W nim każdy miał partycypować, a jednocześnie ono miało determinować każdego indywidualnego człowieka, tkwiącego w węzłach społecznej sieci. Nie na darmo Latour jest francuskim badaczem nauk społecznych; każdy z nich jest przecież dziedzicem Durkheima.
Czy ta uwaga pozwala podtrzymać jednak konserwatywny pogląd, że gdy zmienia się wszystko, w gruncie rzeczy nie zmienia się nic?
Osobiście byłbym może skłonny do tego rodzaju odpowiedzi, sądzę jednak, że tak dobrze to nie jest. To byłoby za proste. Postuluję więc raczej, że zmienia się bardzo wiele, ale nie tam i nie w taki sposób, który uzasadnia optymistyczne hipotezy, takie jak ta o „zbiorowej inteligencji” Pierre’a Lévy’ego czy „semiotycznej demokracji” Johna Fiske’a.
Permanentny konflikt z siecią
Punktem wyjścia tezy, że zmienia się wiele, „ale nie tam i nie w taki sposób”, jest przekonanie, że doświadczającym świat, również świat sieci, Web 2.0, jest i pozostanie indywidualny podmiot. Aktualnie – człowiek. Myślący, czujący, przeżywający; pewne ja wobec wszelkiego nie-ja. Taki podmiot jest zawsze wobec Innego, w którym zbiega się owo nie-ja i wobec którego podmiot orientuje swoją aktywność. Również komunikacyjną. Tym Innym – owszem, proszę bardzo – może być też sieć Latoura. Ale jako Inny wobec podmiotu.
Czym dla tak doświadczającego podmiotu są możliwości, które otwiera współczesna sieć? Oznaczają one niewspółmierne zwielokrotnienie zasięgu jego władz poznawczych. Stukrotnie ostrzejszy wzrok, sięgający w tysiące miejsc, dotychczas niedostępnych, rozpoznający miliony znaków zawsze dotąd będących poza zasięgiem. Słuch mogący słuchać niepoliczalnej liczby melodii, dźwięków, opowieści. Głos o cyklopowej mocy, który pozwala mówić gdzieś daleko, poza zasięgiem zwyczajnie przenoszonych fal głosowych…
Nadmiar. Przesyt.
Indywidualny podmiot w jednym momencie może świadomie uchwycić tylko jeden jedyny znak, sens, obraz. Nie pięć, nie sto ani tysiąc.
Oczywiście, po sekundzie może przerzucić swoją uwagę na inny, ale w danej chwili ujmuje tylko jeden. Skądinąd ten następny jest do pewnego stopnia już określony przez poprzedni. To właśnie myślenie. I stąd podkreślana przez wielu przenikliwych myślicieli, od Nietzschego po współczesnych neurofenomenologów, ochronna, eliminacyjna rola naszego umysłu.
Umysł eliminuje nadmiar. Ale sieć produkuje nadmiar. Indywidualny umysł jest więc w permanentnym konflikcie z siecią. Ludzki, indywidualny podmiot jest w antagonistycznej relacji z owym medium, do którego jednocześnie wpada jak ćma w płomień świecy.
Dawna słabość środków komunikowania chroniła myśl przed nadmiarem. Metaforycznie można powiedzieć: pozostawiała ją w półmroku.
Często wręcz pozostawiała ją w głębokim cieniu, co z perspektywy oświecenia jawiło się jako upośledzenie. Jednak dziś wiemy, że półcień i mrok czasem pobudzały autonomiczną aktywność myślową – wiele dobrego powstało w warunkach izolacji – wywoływało bowiem dążenie do, nazwijmy to, odległego światła.
„Przejrzystość rzeczy”, której doświadczamy dzięki sieci, jest jak błysk miliona halogenowych lamp, skierowanych z milionów stron w źrenicę naszego oka. Bez żadnego filtra czy osłony. Partycypacja to „przejrzystość rzeczy”. W tym przejrzystym środowisku im kto bardziej lśni, tym więcej miejsca zajmuje, inni zaś kąpią się w jego blasku. Osłonę każdy musi wypracować sobie sam.
Kreacja czy reakcja?
Przesyt zmusza do redukcji nadmiaru, na tym polega właśnie osłonowa funkcja umysłu. Teorie, takie jak ta aktora-sieci, pełnią – do pewnego stopnia – funkcję mechanizmu osłonowego. Mówią nam, że problemu przesytu nie ma, gdyż myśleniem zajmuje się nie tyle indywidualny człowiek, co podmiot zbiorowy. Wszelka nadwyżka informacji i znaczeń, dla każdego ujętego pojedynczo przytłaczająca, znajduje swoje miejsce w nieprzebranych myślowych zasobach zbiorowej inteligencji.
Osłaniając, teorie te jednak zasłaniają, mimochodem przechodzą bowiem do porządku nad pytaniem: co pozostanie z indywidualnego podmiotu w świecie, w którym myśli podmiot wyższego rzędu?
Można optymistycznie mówić, że nic złego się nie stanie, przez udział w myśleniu zbiorowym jego indywidualny status wręcz się podniesie.
Tu jednak pojawiają się wątpliwości. Przesyt, czyniący umysł interaktywnym, czyni go również reaktywnym – gęstość bodźców przychodzących z zewnątrz powoduje, że umysł łatwo nastawia się na reakcję, a nie kreację. Kreacja bowiem wymaga autonomii. W klasycznym sensie tego słowa: samostanowienia własnych reguł. A to oznacza w miarę stałe trwanie przy własnej drodze, niezależnej od zewnętrznych bodźców, znaków i sensów, niezależnej od przejmującego blasku sieci. W przeciwnym razie, powtórzmy, kreacja łatwo staje się reakcją. Słaby podmiot zbiorowej inteligencji reaguje w dość chaotyczny sposób na silne bodźce, których napływ przekracza jego zdolność do chronienia się, do redukcji. To akurat łatwo zaobserwować, czytając w serwisach komentarze do komentarzy czy oglądając na YouTube sequele sequeli znanych wideoklipów.
W istocie więc gra w kulturę partycypacji nie polega na tym, że każdy na tych samych prawach partycypuje w podmiocie zbiorowym, aktorze-sieci, czy jak to tam zechcemy nazwać.
Owszem, czasem jakiś filmik wrzucony przez nastolatka z Bombaju staje się przedmiotem zainteresowania milionów. Ale to nie odbiega zbyt daleko od zjawiska zdefiniowanego już przez Andy’ego Warhola: „każdy może mieć swoje pięć minut”. Wybrany w chaotycznym procesie przypadkowych zdarzeń, ma ucieleśniać regułę, że każdemu owo pięć minut się należy.
Bezwzględność sieci
Są jednak tacy, którzy mają swoje godziny, tygodnie, lata. Ich możliwości są tak naprawdę określone przez umiejętność korzystania z różnych mechanizmów redukcji nadmiaru, chronienia swojej obecności przed blaskiem obecności innych. Jednym ze skuteczniejszych mechanizmów jest na przykład powtarzanie obecności w bardzo wielu punktach sieci, wzmacniające kontrast pomiędzy tymi, na których „jawienie się” natykamy się stale, a tymi, o których obecności nikt nie wie. Szczególnie jeśli łączą się tu obrazy internetowe, telewizyjne, głos płynący z radia, z komórkowego telefonu… Temu również służy praktyka pozycjonowania miejsca strony w wyszukiwarkach.
Ten, kto sprawnie posługuje się mechanizmami pozycjonowania, będzie stale partycypował w kulturze partycypacji. Więcej: będzie dyktował jej prawa.
Ten zaś, którego spojrzenie zdominowane jest chaotycznym blaskiem sieci, podmiot zniewolony jawieniem się innych, będzie podporządkowany. I może najwyżej wylewać swoją frustrację, przeklinając tam, gdzie administrator dopuścił opcję „skomentuj”.
W tym kontekście działanie sieci można porównać do działania rynku. Istnienie rynków lokalnych, odciętych od innych, gwarantowało lokalnym producentom zainteresowanie ich produkcją. Chłopi wędrowali do okolicznego grodu, by kupić sierp wykuty w trudzie przez lokalnego kowala. Połączenie lokalnych rynków przez bezpieczną komunikację zmiotło drobnych producentów, a wzmocniło producentów masowych, eliminujących wszelką konkurencję. Sierpy zaczęto produkować w fabrykach, a kowalstwo, jako rzeczywisty zawód, na Zachodzie zanikło.
Jeśli kultura sieci jest najwyższą formą istnienia „społeczeństwa spektaklu”, jak już pół wieku temu nazwał nasze społeczeństwo Guy Debord, to właśnie do niej odnosi się rozpoznanie, że obecny okres „to okres powszechnego przechodzenia od mieć do jawić się”.
To przejście „od mieć do jawić się” powoduje właśnie, że „jawienie się” nie jest równo podzielone.
I znowu trafny wydaje się komentarz Deborda: „U korzeni spektaklu tkwi […] najstarszy podział społeczny, specjalizacja władzy”. Gdy istnienie indywidualne – a to znaczy zawsze istnienie wobec Innego – koncentruje się w wirtualnym świecie, jeszcze bardziej niż dawniej staje się zależne od tego, ile ma zasobów. Materialnych czy symbolicznych, ale zawsze zasobów. Istnieje hierarchia możliwości „jawienia się”. Sieć jest najdoskonalszym medium tej bezwzględnej hierarchii i królowa Facebooka, Lady Gaga, pochodzi jak gdyby nigdy nic z Nowego Jorku, a nie ze wspomnianego przed chwilą Bombaju.
Ostatecznie więc, jak sądzę, „kultura partycypacji” w swej istocie bliższa jest społeczeństwu spektaklu Guy Deborda niż zbiorowej inteligencji Pierre’a Lévy’ego. By istnieć, każdy z nas, indywidualnych podmiotów, musi przyjąć twarde reguły. I jeszcze bardziej się starać.
There is no business like show business.
Andrzej Leder pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Zajmuje się filozoficznymi założeniami kultury współczesnej. Wydał między innymi: „Przemiana mitów czyli życie w epoce schyłku” (1997), „Nieświadomość jako pustka” (2001) , „Przemiana mitów druga czyli wojna o obraz” (2004). W badaniach nad kulturą łączy studia medyczne i praktykę psychiatryczną z wykształceniem filozoficznym. Głównymi tematami dociekań Ledera są umęczona psychika współczesna oraz diagnoza psychiatryczna człowieka przyszłości, opis lęków i pragnień naszych wnuków. Cechą rozpoznawalną Ledera stała się lekkość pióra, eseistyczna swoboda wsparta filozoficznym rygorem, a także szeroki kontekst popkulturowy, w którym – na wzór Baudrillarda czy Žižka – umieszcza opowieść o współczesnej kulturze i mitach.