Wiele jest powodów po temu, by ludzie sztuki i administratorzy nie darzyli się nawzajem miłością.
Ale jak się można było spodziewać w przypadku tak asymetrycznej relacji społecznej, całkiem inny widok winien był się ukazać oczom doświadczających tegoż stanu rzeczy z przeciwległego krańca – od strony zarządzanych, a nie zarządców; a i całkiem inny sąd byłby wówczas wydany, gdyby obserwatorzy ulokowani po tej drugiej stronie mieli prawo formułowania i wydawania sądów. Należałoby spodziewać się panoramy nieuzasadnionej a niepożądanej represji i werdyktu niesprawiedliwości i bezprawia.
Piękne sztuki walki
Kolizja, tlący się nieustannie antagonizm, a od czasu do czasu otwarty konflikt między dwiema z odmiennych doświadczeń wywodzącymi się perspektywami i narracjami nie dają się uniknąć. Nie można zapobiec wypływaniu ich konfliktu na powierzchnię ani też się nie da ich antagonizmu uśmierzyć, ilekroć to się staje. Stosunek zarządców i zarządzanych jest ze swej natury agonistyczny: strony dążą do przeciwstawnych celów i mogą współistnieć li tylko w stanie potencjalnej kolizji, w atmosferze wzajemnej podejrzliwości i pod ciśnieniem narastającej raz po raz pokusy do zmierzenia się siłami.
Konflikt jest szczególnie jaskrawy, starcia są najzacieklejsze, a relacje wzajemne brzemienne szczególnie katastrofalnymi następstwami w przypadku sztuk pięknych – oddziałów przednich kultury i silnika jej dynamiki…
Im bardziej się dystansują od panujących porządków i im bardziej stanowczo odmawiają im się poddania, tym mniej się sztuki i artyści nadają do służenia celom, jakie stawia przed nimi administracja. A to znów znaczy, że ich zarządcy de facto czy in spe muszą uważać ich za bezużytecznych dla sprawy, jeśli już nie zgoła dla niej szkodliwych. Zarządcy i artyści stawiają sobie cele wzajem przeciwstawne: duch zarządzania pozostaje w stanie ustawicznej wojny z przygodnością, która jest naturalnym środowiskiem/ekotopem sztuk. Ale jak już zauważyliśmy przed chwilą, zajmując się szkicowaniem wyobrażanych alternatyw dla aktualnie istniejących stanów rzeczy, twórcy sztuki chcąc nie chcąc rywalizują z zarządcami, których kontrola sprawowana nad ludzkimi poczynaniami i wysiłek manipulowania prawdopodobieństwami ich zajścia sprowadzają się w ostatecznym rachunku do chęci zawładnięcia przyszłością. Wiele jest więc powodów po temu, by ludzie sztuki i administratorzy nie darzyli się nawzajem miłością…
Małżeństwo z rozsądku
Mówiąc o kulturze, ale mając głównie sztuki piękne na uwadze, Adorno uznaje nieuchronność konfliktu między nią a administracją. Ale twierdzi zarazem, że antagoniści potrzebują siebie nawzajem; że co więcej sztuka potrzebuje protektorów, i to możnych, jako że bez pomocy z ich strony jej powołanie spełnić się nie da. Sytuacja całkiem jak w licznych stadłach małżeńskich znanych z tego, że małżonkowie nie są w stanie żyć ze sobą w zgodzie, ale i bez siebie żyć nie potrafią…Jak bardzo niewygodny, nieprzyjemny, nieznośny byłby żywot zatruwany na co dzień skrytą niechęcią wzajemną i pełen jawnych utarczek i kłótni, największym nieszczęściem, jakie mogłoby spaść na kulturę (ściślej mówiąc, na sztuki piękne), byłby ostateczny i bezwarunkowy triumf nad jej przeciwnikiem:
iż ceną przetrwania jest „przekucie idei w panowanie” (6.). Tę naukę z historii płynącą trzeba zdaniem Adorna szczególnie pilnie studiować, by ją przyswoić i wpoić praktyce zawodowych twórców kultury, którzy dźwigając na swoich barkach główny ciężar „transgresywnej” funkcji kultury i świadomie przyjmując za nią odpowiedzialność, czynią z krytyki i transgresji własny sposób bycia:
Wezwania twórców kultury do wycofania się z procedur administracyjnych i trzymania się od nich na odległość dźwięczą pusto. Gdyby się tych wezwań posłuchali, nie tylko pozbawiliby się środków do życia, ale też straciliby jakikolwiek wpływ na społeczeństwo i wszelki z nim kontakt – czyli coś, bez czego istnienie kultury obejść się nie może; a na to najuczciwsza nawet sztuka nie może się poważyć.”(7.)
Co tu dużo mówić: rzeczywiście trafiamy tu na paradoks, i to jeden z tych, które najtrudniej rozwikłać… Zarządcy muszą bronić powierzonego ich pieczy układu określanego jako „porządek rzeczy”, czyli tego właśnie układu, jaki artyści wierni powołaniu sztuki muszą nadwyrężać, demaskując przewrotność jego logiki, a kwestionując jego mądrość.
Jak Adorno sugeruje, przyrodzona podejrzliwość administracji wobec wrodzonej niesforności i równie przyrodzonej nieprzewidywalności sztuki nie może nie być dla artystów stałym casus belli. Z drugiej jednak strony, jak nie omieszkuje dodać, twórcy kultury nie mogą się obejść bez administracji, jeśli, wierni swemu powołaniu i pragnąc odmienić świat (jeśli się da, to na lepsze), chcą być słyszalni i widzialni, a w miarę możności wysłuchani i dostrzeżeni. Twórcy kultury nie mają rady, powiada Adorno: muszą obcować z tym paradoksem na co dzień.
Jakkolwiek głośno by pomstowali na pretensje i ingerencje administracji, alternatywą dla modus covivendi jest strata społecznego znaczenia i pogrążenie się w niebycie. Twórcy mogą wybierać między bardziej lub mniej znośnymi dla nich formami i stylami zarządzania – ale nie mają wyboru między akceptacją a odrzuceniem instytucji zarządzania jako takiej. W każdym razie roszczenie sobie prawa do takiego wyboru jest nierealistyczną mrzonką.
Rywalizacja w rodzeństwie
Omawianego tu paradoksu nie da się rozwikłać z tego powodu, że na przekór wszelkim między nimi zatargom i potajemnemu czy hałaśliwemu obrzucaniu się obelgami i pomówieniami, twórcy kultury i urzędnicy od kultury współżyją w tym samym domostwie i współuczestniczą w tym samym przedsięwzięciu. Ich spory są, jak by to psychologowie określili, przejawem „rywalizacji w rodzeństwie”.
Jedni i drudzy powodowani są takim samym pojmowaniem swojej we wspólnym świecie roli i jej przeznaczenia, jakim jest uczynienie wspólnego im świata innym, niż pozostawałby czy stałby się bez ich ingerencji i wkładu w jego stan i funkcjonowanie.
Jedni i drudzy żywią (niebezzasadne) wątpliwości co do tego, czy porządek rzeczy, aktualnie istniejący czy pożądany, mógłby się ostać czy powstać o własnych siłach i bez ich udziału. Co do tego, że świat wymaga nieustannie czujnego nadzoru i częstego korygowania, nie ma między nimi sporu; niezgoda dotyczy tylko przedmiotu korektury i kierunku, jaki zabiegom naprawczym należałoby nadać. W ostatecznym rachunku jedyną stawką w konflikcie i nieustającej próbie sił jest prawo do podejmowania w tych kwestiach decyzji i moc postawienia na swoim, czyli uczynienia podjętej decyzji wiążącą.
Bezużyteczne piękno
Hannah Arendt poszła o krok dalej i zajrzała poza bezpośrednią stawkę konfliktu, sięgając, by tak rzec, do egzystencjalnych korzeni niezgody:
Kultura znajduje się pod ugrozą, kiedy wszystkie obiekty, powstałe teraz czy w przeszłości, są traktowane wyłącznie przez pryzmat funkcji granej w żywotnych procesach społecznych – jakby nie miały one żadnej racji bytu poza zaspokojeniem jakiejś potrzeby, i to bez względu na to, o jak wzniosłą czy jak nikczemną potrzebę idzie.” (8.)
Zdaniem Arendt kultura sięga poza i ponad realia bieżące. Nie liczy się z tym, co w danym momencie znalazło się na porządku dziennym i zostało mianowane „imperatywem chwili”; a przynajmniej zabiega o to, by nie wiązać się limitami zakreślonymi przez „aktualność” sprawy przez kogokolwiek i jakkolwiek dekretowaną, i stara się uwolnić od skrępowań przez nią narzucanych.
Bycie zużytym/spożytym na miejscu i na poczekaniu, a tym bardziej uleganie zniszczeniu w toku i w wyniku zużywania/spożywania, nie jest zdaniem Arendt przeznaczeniem wytworów kultury ani tym bardziej miernikiem ich wartości.
Arendt twierdzi, że w kulturze (w domyśle: w sztuce) idzie o piękno – a moim zdaniem wybiera ona to miano dla zainteresowań kultury dlatego, że idea piękna jest synonimem czy ucieleśnieniem ideału twardo i uparcie wymykającego się rozumowym uzasadnieniom czy przyczynowym objaśnieniom. Piękno jest ze swej istoty pozbawione celu czy oczywistego pożytku, niczemu innemu poza sobą nie służąc – ani też nie może usprawiedliwić swego istnienia powołaniem się na już uznaną, odczuwaną i zdokumentowaną potrzebę domagającą się niecierpliwie a donośnie zaspokojenia.
Jakiekolwiek potrzeby miałoby piękno ewentualnie zaspokoić, muszą być jeszcze wywabione na świat i powołane do życia aktem artystycznego stworzenia. Rzecz jest „obiektem kulturowym” o tyle, o ile trwa dłużej niż jakikolwiek pożytek, który mógł towarzyszyć czy przyświecać jej przyjściu na świat.
Idą zmiany
- 1. Theodor W. Adorno „Culture and Administration”, w: J. M. Bernstein „The Culture Industry: Selected Essays on Mass Culture by Theodore W. Adorno”, Routledge 1991, s.93. Cytując tu deklarację programową Adorna z jej angielskiego przykładu, pozwolę sobie jednak zauważyć, że angielski termin „management” (a zatem i polskie terminy „zarządzanie” czy „zawiadywanie”) lepiej oddają sens użytego w oryginale przez Adorna niemieckiego terminu Verwaltung.
- 2. Ibid.,s98
- 3. Por. Ibid. ss 93,98,100.
- 4. J. Brodsky, The Child of Civilization, [w:] Less than one: Selected Esseys, New York 1987, s.123.
- 5. T. W. Adorno, op. cit., s. 4.
- 6. Por. T Adorno, M. Horkheimer, Dialectics of Enlightment, Verso 1979, ss. 216-7.
- 7. T. W. Adorno, op.cit., s. 103
- 8. H. Arendt, La crise de la culture, Paris 1968, s. 266-267.