O kosmopolityzmie, edukacji kulturalnej i globalnych wyzwaniach Europy opowiada Jonathan Mills, dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Edynburskiego w rozmowie z Marcinem Malickim.
Marcin Malicki (M.M.): Edynburski festiwal jest starszy niż szkocka służba zdrowia. Powstał w 1947 roku na bazie idei, że sztuka może być czynnikiem odbudowy jedności Europy. Czy ten projekt się powiódł?
Jonathan Mills (J.M.): Czasy tuż po wojnie były specyficzne. Nastąpił moment jakby pauzy – zwątpienia w przyszłość kontynentu, pojawiło się pytanie „co dalej?”. Twórcy festiwalu od razu podjęli wyzwanie. Wiedzieli, że festiwal nie może zamykać się w graniach szkockich wzgórz i kiltów. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że Festiwal Edynburski odegrał w procesie jednoczenia Europy ważną, choć oczywiście ograniczoną, rolę. Fakt, że możemy rozmawiać, popijając kawę tu, w Warszawie, w nowoczesnym hotelu należącym do międzynarodowej zachodniej sieci, jest w jakimś stopniu możliwy także dzięki temu festiwalowi.
(M.M.):Głosi Pan pogląd, że współcześnie żadna pojedyncza kultura czy ideologia nie ma szans na dominację. Czy Kongres Kultury Europejskiej ma w ogóle sens, skoro w zsieciowanym świecie nie ma miejsca na kulturową jedność?
(J.M.):Należy rozróżnić Europę jako pewną ponadnarodową ideę oraz poszczególne kultury europejskie, które mają swój wkład w „europejskość” rozumianą szeroko – jako swego rodzaju opozycję względem np. filozofii i estetyki azjatyckiej. Refleksja nad tym, co stanowi o specyfice „europejskości” w tym szerszym znaczeniu, jest jednym z wyzwań Europejskiego Kongresu Kultury. Jaką rolę może odegrać kultura europejska w dyskursie o globalizacji i multikuluralizmie, choć nie lubię tego ostatniego słowa – wolę pojęcie kosmopolityzmu.
Europie potrzebna jest inicjatywa. Rosnący wpływ ekonomiczny takich krajów jak Indie czy Chiny będzie miał wkrótce ogromne konsekwencje również dla światowej kultury. Choć nie sądzę, by obecne procesy prowadziły do sytuacji, w której jedna dominująca kultura zostanie zastąpiona przez inną, to jednak trzeba myśleć globalnie. Nie zastanawiać się nad tym, czy Europa coś traci, ale skupić się na roli, jaką może odegrać w sytuacji, gdy coraz silniejsze stają się inne centra kulturowe. Kongres może być tu bardzo pomocny.
(J.M.):Może pomóc w zrozumieniu ograniczeń europejskiego projektu. Jeśli to się uda, będą powody do radości, bo byłby to pierwszy krok w stronę wielkich zmian. A wielkie zmiany są możliwe tylko na mocnym gruncie, takim jak solidna struktura europejska. Istota tych zmian, według mnie, polega więc na zrozumieniu, że w tym samym momencie mówimy jednym i wieloma głosami.
Potrzebne jest o wiele bardziej kosmopolityczne podejście do kultury i uznanie wyjątkowości pojedynczych, lokalnych kultur. Różnorodność dotyczy każdego europejskiego kraju.
Polska jako inicjator tego kongresu symbolizuje wyzwania, z którymi konfrontuje się dzisiejsza Europa. Idea „Solidarności” jest dla wszystkich wymownym świadectwem. Macie wspaniałe i głębokie tradycje, a wasza kultura zdołała przetrwać całe stulecia niewoli, tłamszenia i rozdzierania na kawałki.
Ale do tego potrzebne jest poczucie wspólnoty w kulturze. A dziś każdy żyje w swoim własnym świecie, brakuje nam wspólnego systemu wartości. Przekaz kulturowy czy artystyczny jest coraz częściej nieczytelny.
(J.M.):Może tego, że w powszechnym dyskursie nie bierze się pod uwagę wyobraźni i kreatywności widowni. A przecież oglądanie i słuchanie jest w istocie aktem twórczym. Ale problem jest jeszcze głębszy – nie możemy stwierdzić, czy dzielimy wspólne wartości, jeśli nie dzielimy wspólnego języka. Żeby poznać wzajemne wartości, musimy mieć ten sam sposób komunikowania, który umożliwia podstawowe porozumienie.
Jednym z moich największych problemów jako powiernika ważnej europejskiej instytucji kulturalnej jest odpowiedź na pytanie, jak pozostać ważnym dla publiczności, gdzie jej szukać, jak myśleć o jej problemach. Odpowiedzią na to pytanie jest szukanie nowego języka.
(M.M.):Może powinniśmy cofnąć się do momentu, gdy komunikowaliśmy się lepiej?
(J.M.):Przecież to niemożliwe! Mamy za sobą epokę industrialną, postindustrialną, żyjemy w erze informacyjnej. Pragnienie, by cofnąć się do czasów, gdy znaliśmy i rozumieliśmy wszystkich w swoim otoczeniu, to czysta nostalgia.
(M.M.): Czy w takim razie przekraczanie komunikacyjnych barier poprzez sztukę jest w ogóle możliwe?
(J.M.): Posłużę się pewnym przykładem. Jakieś dziesięć lat temu muzykolog i perkusista rockowej grupy The Grateful Dead – Mickey Hart oraz Alan Jabbour stworzyli w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych serię muzyczną „Endangered Music Project” – archiwum pieśni i obrzędów z całego świata. Obaj odgrzebują unikatowe nagrania, które stanowią świadectwo kultur zagrożonych wyginięciem lub już nieistniejących. Hart wpadł na ten pomysł, kiedy uświadomił sobie, że gdy opisuje się skutki wycinania lasów tropikalnych w Brazylii czy Indonezji, mówi się jedynie o zubożeniu tlenu w atmosferze czy zagrożeniu zwierząt. Ten język jest utylitarny i technokratyczny – opiera się jedynie na rzeczach policzalnych i wymiernych. A przecież niszczenie tych lasów niesie ze sobą także natychmiastowe wymazanie fragmentu naszej pamięci kulturowej. Ginie wówczas nasze niepowtarzalne doświadczenie tego miejsca wyrażone w poezji, śpiewie czy rytuałach.
(M.M.): Pytanie, jak to przełożyć na rzeczywistość społeczną Europy. W jaki sposób zastosować ten sposób rozumienia człowieka i komunikacji w życiu instytucjonalnym?
(J.M.):Trzeba zacząć od zrozumienia, że nie istnieje coś takiego jak kultura w izolacji. To proces, który jest częścią o wiele większej całości. Dlatego też politycy czy urzędnicy są ostatnimi osobami, które powinny inicjować działania kulturalne, których intencją jest społeczna zmiana. Musimy porzucić sposób myślenia, który zakłada, że wszystko można zmierzyć. Dziś wiemy, że człowiek jest istotą zbyt złożoną, by patrzeć na niego w ten sposób. Jeśli nie uwzględnimy wielowymiarowości, możemy sobie tworzyć cudowne strategie, ale nie tylko niczego trwałego nie osiągniemy, ale wręcz wzmocnimy stary paradygmat.
Kluczem jest tu podejście do edukacji. W Wielkiej Brytanii ostatnia generalna reforma edukacji miała miejsce w XIX wieku! Od tamtego czasu wiedza o człowieku diametralnie się zmieniła, ale struktury państwowe zdają się tego nie dostrzegać.
Myślę, że gdybyśmy przeprowadzili eksperyment i dali wszystkim europejskim ministrom analizę działalności edukacyjnej instytucji kulturalnych i porównali ją z edukacją szkolną, to okazałoby się, że uczestnictwo młodych ludzi w kulturze zawdzięczamy nie szkole, ale programom edukacyjnym muzeów, teatrów i festiwali. Te instytucje wiedzą, że bez edukacji nie będą miały widowni.
(M.M.): Pana diagnoza kultury europejskiej jest z jednej bardzo krytyczna, z drugiej – wierzy Pan w możliwość przywracania utraconej jedności naszych wizji świata i kultury.
(J.M.):Niezupełnie. Chodzi o to, by te wizje tworzyły polifonię – nie muszą być spójne. Czasem mogą być zgodne, a czasem nie. System edukacji nie powinien redukować tej polifoniczności w tak absurdalny sposób, w jaki często redukuje. Chodzi o to, by uczyć, jak żyć i poruszać się w świecie wielowymiarowym. Mam nadzieję, że w czasie Europejskiego Kongresu Kultury będziemy mieli wystarczająco dużo czasu, by spokojnie przedyskutować te wszystkie problemy i dojść do wspólnych wniosków.