Pamiętam doskonale czasy, kiedy do kolegi chodziło się „na internet”. Dziś przeglądam strony w telefonie. Sieć zbudowała piętro, na drugim się nie zatrzyma, za to my wszyscy stoimy wobec wielkiej niewiadomej
Siedzę w domu przed komputerem i piszę. Gdy ten tekst ukaże się na stosownej stronie internetowej, poinformuję o tym na autorskim blogu i profilu facebookowym. Pół godziny wcześniej sprawdziłem strony służące do wymiany plików, wpisując wszędzie własne nazwisko. Natrafiłem na większość swoich książek. Skoro w paru przypadkach nie zgadzam się na wznowienia, to nie godzi mi się złościć na taką darmową dostępność. Obecność tytułów aktualnych, pozostających w sprzedaży, także nie rusza mnie ani trochę. Ściągajcie sobie, dzieci, do woli.
Kwestia prawa autorskiego i jego zakresu oraz intensywna obecność nowych mediów stawiają twórcę – nominalnie – w nowej sytuacji. Tryb pracy, przynajmniej w moim wypadku, nie zmienił się ani o jotę. Ale już oderwanie tekstu od konkretnego nośnika, dodanie mu skrzydeł, by fruwał radośnie między kartką, smartfonem i komputerem, ma posmak pewnej rewolucyjności. Czy o znaczeniu porównywalnym do wynalazku Gutenberga? Pożyjemy, zobaczymy, a przecież i sam twórca druku nie rozpoznał historycznego znaczenia swego pomysłu.
Mam ten komfort wypowiadania się jako praktyk, po części sceptyk, po części entuzjasta, podparty własnym, żółwim czołem i doświadczeniem aktywnego pisarza i publicysty, czyli zawodowego ignoranta.
Funkcjonujemy w nowym świecie i jeszcze nie potrafimy go ogarnąć. Nie uważam się za starca, lecz pamiętam doskonale czasy, kiedy istniała tylko książka, kaseta wideo i płyta winylowa wytłoczona przez Polskie Nagrania. Miałem szczęście obserwować kolejne stadia tej wielkiej zmiany. Upowszechnienie się komputerów, ewolucja płyty CD-R w przejściową formę DVD-R, aż po przyjazną wszystkim postać pendrive’a. Do kolegi chodziło się „na komputer”, potem „na internet”, bo korzystanie z modemu na co dzień było piekielnie drogie. Dziś przeglądam strony we własnym telefonie. Sieć zbudowała piętro, na drugim z pewnością się nie zatrzyma, za to my wszyscy stoimy wobec wielkiej niewiadomej.
Zjawiska sieciowe rozwijają się szybciej, niż życzyłyby sobie wielkie firmy i ustawodawcy, więc co jakiś czas wybucha wśród nich panika. Artysta także znajduje się w sytuacji nowej, moim zdaniem korzystnej, choć może być i tak, że wszystkie te nowinki szlag trafi i wrócimy do poczciwych Łuczników, piór i ołówków.
Czy obecność na Facebooku lub Twitterze jest dla artysty koniecznością? Innymi słowy, czy nowe media wprowadzają nowy rodzaj przymusu: jesteś z nami lub cię nie ma wcale?
Mark Zuckerberg może być równie mądry co telewizor i bardziej złowrogi od Szatana – wątpię jednak, by zdołał wymazać Thomasa Pynchona z Cormakiem McCarthym z kulturalnej mapy świata. Za słaby on nawet na Rylskiego ze Świetlickim i Rymkiewiczem (ich strony pozakładali fani, więc się nie liczy).
Ego artysty w sieci
Nie znamy rzeczywistego znaczenia nowinek sieciowych i nie potrafimy sensownie określić ich wpływu. Ta wiedza przyjdzie z czasem, przyniesiona przez sowę Minerwy o zmierzchu. Obecność (czy też jej brak) na Facebooku może w którymś momencie zyskać status deklaracji, wyostrzy się, straci swoją przypadkowość. Co wtedy? No trudno, określimy się by zaraz pofrunąć do następnych zadań. Moduł służenia artysta ma wmontowany niczym czip w głowie człowieka przyszłości. Twórca klękał dotąd przed Kościołem, Hitlerem, Stalinem, a nawet liberalną demokracją (piszę bez wartościowania) i jeśli uświadomimy sobie tę prostą prawdę, okaże się, że poklikanie myszką jest raczej skromnym wyrzeczeniem.
Facebook czy Twitter jednak szczególnie odpowiadają osobowości artysty. Człowiek mądry i ostrożny dba, by nie upubliczniać informacji o sobie, zwłaszcza na temat życia prywatnego. Nie wiadomo, komu i do jakich celów posłuży taka wiedza, a jeśli ktoś myśli, że bredzę, niech wspomni, ile romansów wydało się za sprawą społecznościowych portali.
Artysta, za sprawą swych ekshibicjonistycznych ciągot, bywa idiotą, a wówczas świat Sieci 2.0 staje się dlań niczym zielona łąka dla wygłodniałej krowy.
Nie wątpię, że ta nowa szansa na obnażenie się zaowocuje jakimiś rodzajami sztuki. Być może sztuka ta nawet już się narodziła i uległa sformalizowaniu. Facebook posiada nieskończone możliwości w zakresie promocji – odwołuję się do przykładów kolegów po piórze, którzy na stronach mają fanów liczonych w tysiącach. To zaszeregowane i skatalogowane grono aż prosi się o materiały promocyjne z pierwszej ręki. Zyskuje więc nie tylko informacje o nowościach wydawniczych, ale również – a jakże – możliwość kontaktu z ulubionym autorem. Metoda promocji oddolnej otrzymuje tutaj ogromną szansę. Nie tylko ona, ale i z pewnością wiele innych, gdyż Facebook wciąż rośnie wśród jęków konającego Myspace’a. Wylansować można tam wszystko, więc czemu nie sztukę? Stosowne przykłady łatwo już znaleźć.
Same metody tego lansowania w dużej części pozostają jednak nieodkryte. Innymi słowy, artyści weszli na teren dziewiczy i pełen możliwości. Jakich? Gdybym nawet wiedział, strzegłbym tej wiedzy zazdrośnie jak smok swej góry złota. Wydawcy w każdym razie jeszcze się nie połapali, z czym mają do czynienia. Domy książki i wytwórnie wyróżniają się ospałością. Rzutki twórca, wspomagany przez małą firmę, niezawodnie ich przegoni.
Kradną? Ale nic nie ginie…
Na problem praw autorskich i jego powszechnego łamania spoglądam z ogromną sympatią i właściwie pora, aby się przyznać do współuczestniczenia w tym, podobno nagannym, procederze. Życzliwy stosunek podsyca we mnie natężenie antypirackiej nagonki.
Urodziłem się w Polsce, słuchałem punka, więc automatycznie zwracam się ku sponiewieranym bądź tym, którym sponiewieranie z różnych przyczyn zagraża. Jeśli jakiś gigant, Goliat z głową wystającą ponad chmury, domaga się milionowych odszkodowań ze strony Dawidów podpiętych do programów p2p, to mając w pamięci mądrość Biblii, czuję się zobowiązany podać maluczkim procę i rzucić się na ziemię w poszukiwaniu ostrych kamieni.
Ten spontaniczny, bezrozumny odruch został wzmocniony przez retorykę przeciwników wolnej wymiany w sieci, jakby działali na moje specjalne życzenie. Do przyjętej praktyki należy określanie piractwa mianem kradzieży. Mamy tu do czynienia z kradzieżą przedziwną, bo przecież nic nie ginie.
Jeśli w tej chwili zassam płytę z najlepszymi piosenkami P!nk (wspaniałe!), mam przeczucie graniczące z pewnością, że żaden egzemplarz tego krążka nie zniknął ze sklepu, hurtowni, magazynu czy nawet prywatnego sejfu prezesa Sony.
Czym jest więc piractwo, skoro nie kradzieżą? Ano piractwem właśnie, tak samo jak kradzież nie jest morderstwem, gwałtem czy napadem z bronią w ręku. Dopiero przyjęcie tego prostego założenia otwiera możliwość dyskusji o różnych aspektach zjawiska: moralnym, kulturowym czy prawnym.
Pomieszanie pojęć wywołało zjawisko jeszcze cudaczniejsze. Obrońcy status quo posiedli, w swoim mniemaniu czarodziejską, umiejętność widzenia tajemnych ścieżek losu.
Czym bowiem innym wytłumaczyć kretyńskie założenie, że człowiek, który zajumał zuchwale tę P!nk z torrentów, w innej sytuacji kupiłby płytę?
Tymczasem to założenie stoi u podstaw roszczeń prawnych, respektowanych na Zachodzie przez niezawisłe sądy. Pojawiają się nawet próby subtelnego szantażu, na przykład wysyłanie roszczeń finansowych do internatów, którzy (rzekomo, bo numer IP to żaden dowód) coś tam buchnęli. Ostatnio w Polsce stosowanie podobnych praktyk zapowiedziała firma CD Projekt, wskutek czego drugiej części „Wiedźmina” nie kupię, choćbym do końca życia miał grać jedynie w cymbergaja.
Terror i torrenty
Powinniśmy pamiętać o praktycznych reperkusjach wolnego obiegu dóbr kultury. Grożono, że piractwo zahamuje ich rozwój, tymczasem kręci się coraz droższe filmy, budżety gier wideo puchną, muzykę nagrywa, kto może. Ofiarę poniosło, niestety, kino niszowe i wszelkiej maści filmowa awangarda. „Trudno” – rzekłbym, lecz nie rzeknę. Wolę sobie nie wyobrażać, ile kosztowałyby filmy i płyty z muzyką, gdyby nie nielegalna wymiana plików wymuszająca obniżkę cen. Niewielką wprawdzie i rozłożoną na etapy, ale dzięki niej porządne DVD można już kupić za parędziesiąt złotych. Książek cud ten nie dotknął, głównie dlatego, że czytanie z ekranu komputera to żaden cymes. Rozpowszechnienie się czytników opartych na e-papierze zmieni ten stan rzeczy, a jako pisarz dopowiem – dla mojej kieszeni nie wynikną z tej zmiany żadne przykre konsekwencje.
Dyskusja na temat uwolnienia praw autorskich, ewentualnie zapuszkowania jumaczy, sprowadza się do pieniędzy. Widać to nawet na przykładzie tego, co tutaj wypisuję, i mogę się zgodzić, że kultura przy mamonie jest jedynie akcydensem. Skupmy się na tym drobiazgu. Obejrzałem niedawno film dokumentalny „Global metal” nakręcony przez kanadyjskiego antropologa Sama Dunna. Jest to opowieść o wielbicielach ciężkiej muzyki w różnych zakątkach świata. Donn zawędrował m.in. do krajów muzułmańskich na Bliskim Wschodzie, gdzie metal, wraz z niemal całą zachodnią popkulturą, jest zakazany. Nie można kupić płyt, koszulek, nie odbywają się żadne koncerty. Fani przepytywani przez Dunna przyznają wprost, że jedynym sposobem zdobycia nagrań jest nielegalne pobieranie ich z internetu. Gdyby nie jumali, pozostałoby im tylko zawodzenie muezina.
Problem ten dotyczy też miłośników Lady Gagi i filmów Almodóvara. Dunn popędził następnie do Larsa Urlicha z Metalliki. Ten zacny skład przyczynił się do zdemontowania Napstera.
Perkusista Metalliki między słowami przyznał, że zagalopowali się z walką przeciwko piratom i przyznał rację swoim arabskim wielbicielom ściągającym pliki nielegalnie.
Nie żyjemy w kraju arabskim i właściwie nie zauważam prób cenzurowania kultury. Jesteśmy za to relatywnie ubodzy i ten stan rzeczy prędko nie ulegnie zmianie, choćby plamka Polski na czerwonym tle Europy zieleniała coraz bardziej. Kultura, jako rzecz zbędna, znajduje się na szarym końcu listy wydatków obywatela każdego kraju na świecie. Wydaje mi się jednak, że Amerykanin czy Niemiec mają większe możliwości finansowe w tym zakresie.
Doskonale wiem, że wytwórnie i koncerny tracą na piractwie ciężką forsę. Mogę żyć z tą świadomością, pragnę natomiast, żeby ludzie tutaj nie byli głupsi niż w Londynie czy Nowym Jorku, czyli żeby ich dostęp do dóbr kultury był równy, a jeśli się da: lepszy. Innymi słowy, życzę sobie, by Kazio z Sanoka i Baśka z Białegostoku, ile tylko mogą, oglądali filmy, słuchali muzyki, czytali książki i grali w gry (traktuję te zjawiska jako równorzędne). A jeśli stanie się to kosztem Warnera i Paramountu – trudno.
Bezpieczna rewolucja?
Ruch zabiegający o uwolnienie praw autorskich w pewien sposób przypomina dawnych rewolucjonistów próbujących zdemolować zastany układ społeczny na rzecz zbudowania lepszego świata. Podmieńmy złych kapitalistów na globalne koncerny, przeobraźmy konspiracyjne mieszkanko na forum w sieci i gotowe. Oczywiście w mniejszej skali, a i chęć przemiany struktur społecznych ograniczyła się tylko do jednego aspektu. Kultura jako dobro wspólne – oto wraca marksistowski kolektywizm, stare, wydawałoby się, zużyte idee odzyskują swój sens w nowym kontekście.
Młodzi ludzie o lewicowych poglądach zogniskowali swoje wysiłki w sprawie, bądźmy szczerzy, bynajmniej nie najwyższej wagi. Walka ta bardzo ich zajmuje i wierzę, że osiągnięcie ważnego dla nich celu trochę potrwa. Mam nadzieję, że potem nie będą już mieli siły na dalszą aktywność.
Ci sami rewolucjoniści, gdyby zabrać im szansę obrony bezcennych torrentów, zabraliby się za coś poważniejszego: gospodarkę, ekologię, wyrównywanie szans lub totalną zmianę świata.
Mogę żyć bez sieci p2p, za to obawiam się zamieszek i chciałbym, żeby ekolodzy nie opóźniali budowy autostrad. Niech sobie lepiej siedzą przy komputerach. A jednak dalej nie wiem – będzie dobrze czy wręcz odwrotnie. Usiłuję nawyknąć do nienowej przecież myśli, że świat, także ten wirtualny, zmierza ku czemuś lepszemu. Dopuszczam jednak możliwość omyłki. Piractwo zdemoluje kulturę na wszystkich szczeblach.
Portale społecznościowe wprowadzą erzac relacji międzyludzkiej jako nowy standard. Działania Wikileaks i jego naśladowców doprowadzą do zachwiania się globalnego ładu. Może tak się zdarzyć, podobnie jak pijany kierowca może przywieźć mi śmierć, kiedy drepczę do sklepu. Doświadczamy zmiany, której – jeszcze raz powtórzę – sensu nie zdołamy teraz rozpoznać.
Łukasz Orbisowski - z zawodu pisarz, z wykształcenia filozof, z zamiłowania kulturysta. Ogłosił powieści: „Horror show” (2006), „Tracę ciepło” (2007) i „Święty Wrocław (2009), tomy opowiadań „Wigilijne psy” (2005), „Nadchodzi” (2010), a także bajki dla dzieci „Prezes i Kreska. Jak koty tłumaczą sobie świat” (2008).