Dzisiejszy Europejczyk równocześnie wzdycha „Tęsknię za Tobą, Żydzie” i aprobuje w głębi ducha poczynania władz francuskich wobec Romów. W ulicznych sondach opowiada się za tolerancją, a w wyborach oddaje głosy na ksenofobiczne partie. Zatem co się stało?
Podczas przeglądania walorów kolekcjonerskich wystawionych w pewnym domu aukcyjnym wpadł mi w ręce plik papierów zgromadzonych przed pierwszą wojną światową, a potem z nieznanej przyczyny − pamiątka rodzinna? zacięta szuflada komody w kącie strychu? – nietykanych przez niemal stulecie. Żadne tam białe kruki – ot, pliczek zżółkłych kart pocztowych, parę dość wymyślnych formalnie dokumentów (wąsate oblicza na sepiowych fotografiach, esy-floresy na marginesach, skomplikowane herby, suche pieczęcie), drukowana broszura, która okazała się nadbitką z „Hof- und Staats-Handbuch der österreichisch-ungarischen Monarchie” na rok 1876, wreszcie polskojęzyczna (o dziwo) „Mapa połączeń kolejowych w Księstwie Bukowiny”. Papiery pochodziły najwyraźniej z Czerniowiec, leżących dziś na południowym zachodzie Ukrainy, bardzo blisko granicy rumuńskiej.
Grzyb, kurz i wilgoć były łaskawe, zwłaszcza dla pożółkłego kartonu kart pocztowych. Trójjęzyczne nagłówki głosiły nadal: „Korrespondenz-Karte. Karta korespondencyjna. Kaрта кореспонденційна”.
Linijka z nazwiskiem adresata poprzedzona była wskazaniem „An. Do. До”. Jeszcze większe pomieszanie języków panowało w treści. W jednym z listów stolica Bukowiny zwana była Czernowitz, w drugim – Czerniowce, a w trzecim – Cernăuţi. Biła Krynycja pojawiała się jako Fontina Alba, Ust’-Putyła − jako Gura-Putilei; Hliboka natomiast – nie wiedzieć czemu – jako Adâncata. Rusiński Krasnoilśk dla Rumuna nazywał się Crasna Putnei, dla Austriaka – Krasna-Putna. Poczciwa Ust’-Putyła zamieniała się pod niemieckojęzycznym piórem w wymyślne Uscie Putilla, a Waszkowce w Waschkoutz. Pomyśleć, że bukowińska poczta dawała sobie z tym wszystkim radę…
Jeszcze bardziej malowniczo prezentowały się nazwiska wymieniane w „Hof- und Staats-Handbuch der österreichisch-ungarischen Monarchie”. Za plecami arystokratycznych Austriaków o melodyjnych nazwiskach, jak Vincenz Gareiss von Döllitzsturm czy Ludwig Gross-Lemayere von Kleingrünberg, przepychali się Rumuni (Alexandre Banczeskul, Ioan Lupul), Ukraińcy (Arthemius Czuntuliak, Basil Kluczenko), Żydzi (Aron Horn, Leo Rosenzweig), Węgrzy (Orestes Renney von Herszény, Emil Miskolczy), Czesi (Joseph Mrstik, Richard Pribram), Polacy (Edward Grabowiecki, Romuald Klimkiewicz oraz Emil Zygadłowicz, zatrudniony na stacji telegraficznej w Neu-Itzkany). Niektórych trudno nawet było gdzieś przypisać. Kto potrafiłby zgadnąć, jakim językiem posługiwali się w domowym zaciszu Johann Kasprzycki von Castenedolo i Gedeon Konstantinowicz von Grekul? Bezsprzecznie „na oko” niemiecko-włoski Johann Stefanelli okazał się docentem katechetyki… greckokatolickiej!
Cętkowana skóra Europy
Na opisany stan rzeczy, znany też – choć rzadko w aż tak barwnym nasileniu – z innych kątów Europy, w tym byłych Kresów Wschodnich, wymyślono wiele określeń. Najczęściej przewijają się mozaika i tygiel – choć mocno już wyświechtane, to nadal niezaprzeczalnie trafne. Mozaika kulturowa to stan, gdy jest jeszcze tyle miejsca (zarówno w przestrzeni, jak i na drabinie społecznej), że poszczególne grupy mogą funkcjonować obok siebie, koegzystować, nie zatracając przy tym żadnego z ważnych elementów tożsamości – języka, obyczaju czy religii.
Skojarzenie z mozaiką pojawiło się pewnie, gdy XIX-wieczni etnografowie próbowali nanieść na mapy sąsiadujące ze sobą grupy etniczne, religijne, językowe; ukazywał się wówczas obraz, przypominający cętkowaną skórę lamparta.
Gdy wspólnoty z takich czy innych powodów porzucały dotychczasową homogeniczność, „mozaika kulturowa” mogła dać początek „tyglowi kulturowemu”, gdzie z kolei wytrwale mieszały się najróżniejsze elementy, aż rodził się przytoczony, jakże wspaniały w swej syntetyczności „greckokatolicki docent Johann Stefanelli”. Ale zaznaczmy, że „tygiel” wcale nie musiał być następcą „mozaiki”. Przeciwnie, mogło funkcjonować w najlepsze – i funkcjonowało – i jedno, i drugie. Można było zarazem w ramach „mozaiki” pielęgnować własne obyczaje przez wiele stuleci, tak jak we wsiach saskich istniejących od wieków w słowiańskim oceanie, wsiach, w których zachowywano niemczyznę w postaci z XIII wieku, a w innej roli społecznej – np. jadąc na targ, biorąc ślub czy urzędując w jakimś c.k. biurze – stawać się składnikiem „tygla” – w zależności od potrzeby: „nieco Rumunem”, „nieco Polakiem” czy „nieco Austriakiem”, albo wręcz „tutejszym”, mówiącym na co dzień „po miejscowemu”. Pociągało to za sobą zarówno umiejętność odnajdowania się w rozmaitych kulturach (częstokroć manifestującą się poprzez niespotykaną wielojęzyczność [1]), jak i swoiste „opatrzenie się” w najróżniejszych rozwiązaniach i scenariuszach, które można nazwać chyba najprawdziwszą tolerancją.
Plik papierów z Bukowiny stanowi rozczulające świadectwo dawnej epoki. To wzruszenie, towarzyszące imaginacyjnemu kontaktowi z minionym światem, nie jest jedynie moim osobistym doświadczeniem.
Towarzyszy bowiem całym rzeszom kolekcjonerów, filatelistów, numizmatyków, zbieraczy pocztówek, amatorom starych fotografii etc. Czemu prześcigamy się ze sobą w pozyskiwaniu owych zabytków? Czego szukamy? Dlaczego gotowi jesteśmy wyłożyć znaczne nieraz sumy na zdobycie jeszcze jednego przedmiotu, który mógłby posłużyć za kolejny wehikuł do minionej epoki?
Mam prawo odpowiadać jedynie za siebie, ale jak sądzę – niemal wszystkich nas, gromadzących wszelkie bucoviniana, czyli materialne dowody istnienia karpackiego księstwa, łączy swoista podszyta melancholią tęsknota za światem mozaik i tygli, gdzie poszczególne elementy nie ścierały się i przeciwdziałały, a równoważyły, dopełniały i przenikały ze sobą. Równocześnie jednak zdajemy sobie sprawę, że realny powrót do tamtej sytuacji jest niemożliwy, i to nie dlatego, że upłynęło trochę czasu, ale przede wszystkim dlatego, że zaszła nieodwołalna zmiana, nie tylko polityczna, geopolityczna czy ekonomiczna, ale zmiana wewnętrzna, zmiana sposobu myślenia, zmiana w nas samych. Dzisiejszy Europejczyk równocześnie wzdycha „Tęsknię za Tobą, Żydzie” i aprobuje w głębi ducha poczynania władz francuskich wobec Romów. W ulicznych sondach opowiada się za tolerancją, a w wyborach oddaje głosy na ksenofobiczne partie. Zatem co się stało?
Początku zagrożeń dla europejskich tygli, Kresów, Siedmiogrodów, Banatów, Wileńszczyzn i wszelkich innych „Bukowin” szukać należy chyba w okresie oświecenia.
To wówczas pojawiły się koncepcje uniformizujące, homogenizujące. Prawdziwą ich kwintesencję dał w swych pismach zupełnie od tej strony dziś zapomniany Stanisław Staszic. To on chciał, „aby żydzi w miastach, równie jako innych religii mieszkańcy, podlegali zupełnie magistratowi i rządowi miasta, nie mogąc mieć żadnych osobnych urzędników ani osobnej gminy, osobnej starszyzny ani kahału” („Przestrogi dla Polski”, 1790).
Bojownicy Wieku Światła
Luminarze oświecenia za cel postawili sobie de facto likwidację regionalizmów i odrębności. Dobry przykład stanowi francuska reforma administracyjna z 1789 roku, wniwecz obracająca wielowiekowy podział na krainy historyczne, umyślnie zastępująca go abstrakcyjnymi, chciałoby się powiedzieć – bezpłciowymi, numerowanymi departamentami, wyznaczonymi i nazwanymi li tylko wedle kryteriów geograficznych, a rozmiarami odpowiadającymi… zasięgowi marszu w ciągu jednego dnia. I choć oświecenie jako okres dość szybko przeminęło (a może raczej roztopiło się w coraz bardziej rozpędzonym wieku XIX), to instytucje mające w nim swe korzenie – przede wszystkim powszechne szkolnictwo – posłużyły skutecznie do realizacji tego celu. Rolę akceleratora wprowadzania w życie oświeceniowych wizji odegrać mógł paradoksalnie – w uproszczeniach przeciwstawiany zazwyczaj oświeceniu – romantyzm, stanowiący z kolei źródło wszelakiej ludomanii, na podłożu której zakwitły nieco późniejsze „tożsamości narodowe”. Swoją cegiełkę dołożył też pod koniec XIX stulecia darwinizm społeczny, który podpowiedział opinii publicznej, że życie społeczne opiera się na walce między jednostkami, rasami czy narodami. Przyjęcie tej tezy, forsowanej skądinąd przez zwolenników postępu społecznego – dziś kojarzonych raczej z pacyfizmem – dawało świetne alibi do wszelkich nienawistnych zachowań; pozwalało formułować usprawiedliwienie zupełne nieznane w świecie mozaik i tygli.
W całej Europie szkolnictwo odegrało rolę arcyważnego narzędzia w budowie tożsamości narodowej, przyczyniając się do schyłku europejskiej mozaiki kulturowej.
To pewnie właśnie dzięki oświeconej szkole, w której serwowano dania zatrute romantyczno-darwinowskim sosem, wspomniany wyżej, przykładowy Alexandre Banczeskul poczuł kiedyś, że Ioan Lupul jest mu o wiele bliższy niż Arthemius Czuntuliak, Leo Rosenzweig czy Joseph Mrstik, ale uznał też, że ten szczególny rodzaj więzi społecznej, który nazwać możemy narodowym, ma dla niego znaczenie fundamentalne, o wiele istotniejsze niż wspólnota wyznania z Arthemiusem Czuntuliakiem, tożsame interesy z Leo Rosenzweigiem czy etos pracy dzielonej z Josephem Mrstikiem. Francuskim uczniom przez dziesięciolecia poprzedzające pierwszą wojnę światową wbijano do głów przede wszystkim obowiązek odzyskania dwóch utraconych „przez naród” prowincji, Alzacji i Lotaryngii, podczas gdy w sąsiednich Niemczech uczniów upewniano o „tradycyjnej roli żywiołu niemieckiego jako przedmurza przeciw Słowianom”. O sile szkolnictwa jako narzędzia emancypacji narodowej dobitnie przekonuje również przykład litewski, gdzie ledwie dwie niezbyt liczne, ale wpływowe grupy społeczne: księża i nauczyciele – potrafiły w ciągu kilku dziesięcioleci doprowadzić do ukształtowania się odrębnej od polskiej, samodzielnej litewskiej świadomości narodowej, co nie nastąpiło przez kilka wcześniejszych stuleci.
Następny akt indoktrynacji miał miejsce w trakcie obowiązkowej służby wojskowej, także wprowadzonej na szeroką skalę w XIX wieku.
Ten, kto umknął przed szkolną indoktrynacją, wzięty „w kamasze” dobitnie był uświadamiany co do swojej tożsamości narodowej, za obronę której miał zapłacić nawet własnym życiem.
W 1871 roku Włoch Niccola Marselli mówił o armii swego świeżo zjednoczonego kraju, że będzie niczym „wielki tygiel, w którym wszystkie prowincjonalne elementy zlewają się we włoskiej jedności”. Akurat na Bukowinie nasz chwilowy bohater Alexandre Banczeskul nie był może jeszcze poddany szczególnie silnej indoktrynacji, ale jeśli otarł się o armie sąsiednich Węgier, Rumunii czy Rosji, to mógł się stamtąd dowiedzieć rzeczy, które „formatowały” jego światopogląd. Usłyszeć o tym choćby, że kultura węgierska stoi wyżej niż jakiekolwiek wymysły „słowiańskiej propagandy” (do jej przejawów zaliczano na Węgrzech, jak wspominał Mieczysław Orłowicz, także zabłąkanych w górach turystów z Galicji, do których natychmiast wołano żandarma). Albo o tym, że Rumuni to w istocie Rzymianie, spadkobiercy Daków, podczas gdy wszyscy wokół to potomkowie Barbaricum. Albo o tym, że car jest opiekunem wszystkich Słowian, od Syberii aż po Carogród-Konstantynopol i nie ma miejsca na inne scenariusze.
Krew i ziemia
Może zresztą nie tylko ideologia oświecenia jest wszystkiemu winna? Może przyczyn rozpadu mozaik i tygli szukać trzeba także w wojnach, które spustoszyły Europę w XVII–XIX w.? Obcy, zwłaszcza jeśli przybywali w większej liczbie, przestali się kojarzyć z oczekiwanymi gośćmi, przynoszącymi wieści i nowości z szerokiego świata. Nie widziano już w nich budzących chęć niesienia pomocy petentów, którym należy się azyl, a którzy do wspólnego dobra mogą dołożyć udział własnej pracy. Stali się zapowiedzią zbrojnych band morderców, rabusiów, gwałcicieli. A strach rodzi nietolerancję, która z kolei skutkuje agresją. Może to ze strachu, a nie tylko wskutek pojawienia się, ukształtowania i wzrostu nacjonalizmu, zaczęło się od grup najbardziej „innych” – Żydów, Cyganów, osobliwych mniejszości religijnych, a skończyło na wszystkich różniących się od nas, choćby tak jak Francuzi i Niemcy czy Niemcy i Polacy byli sąsiadami z przynajmniej tysiącletnim dorobkiem współżycia.
Nacjonalizm podszyty strachem przyniósł dwudziestowieczne morze krwi, w którym skąpała się Europa, tracąc młodzież, elity, tradycje współpracy, wzajemne zaufanie.
To nie koniec listy czynników. Pośród różnych wektorów o przeciwnym do różnorodności zwrocie wspomnieć trzeba jeszcze przynajmniej o industrializacji. Proces ten, zapoczątkowany jeszcze w XVIII wieku, a trwający z ogromnym nasileniem przez kolejne stulecia, zaowocował także wielkimi migracjami, z biegiem czasu coraz łatwiejszymi – wskutek towarzyszącego rozbudowie gospodarki rozwojowi środków transportu. Żadne zarazy ani kataklizmy nie spustoszyły wielu miejsc tak mocno, nie wydrenowały ich ze wszelkiej lokalności tak skutecznie, jak masowa ucieczka za chlebem, wynikająca nie tylko z biedy, ale i z otwierających się gdzie indziej perspektyw na łatwiejsze i dostatniejsze życie.
Pomimo że wszystkie czynniki zmieniły otaczający świat nieodwołalnie, definitywnie – wprowadzane dziś w życie, a w naszych czasach z pozoru tryumfujące, wizje Unii Europejskiej bardzo chętnie odwołują się do obrazu owej wielobarwnej, mozaikowej, tyglowej Bukowiny i pokrewnych jej krain, chcąc uczynić z nich wzorzec naśladowany przez cały kontynent. Stąd choćby tak mocne odwołanie do regionów jako bytów bardziej lokalnych, nawet nie tyle podpaństwowych, ile podnarodowych – czy to przez wspieranie wszelakiej lokalności, prowincjonalnych autonomii czy idei euroregionów. Można mieć jednak do nich spore wątpliwości, zarówno pod względem obranej drogi („od góry”, poprzez narzucanie norm), jak i odpowiedniości „materiału ludzkiego”, przepełnionego przecież naturalnym skądinąd (obecnie) odczuwaniem własnego kontynentu jako „Europy ojczyzn”, a nie jako „Europy regionów”.
Z pewnością od baśniowej karpackiej krainy odróżnia zasadniczo Unię Europejską istnienie (coraz większej) biurokratycznej czapy, na dodatek zatracającej się wyraźnie w swojej misji, która budowę „wspólnego domu” zastępuje obszerną twórczością normatywną, tworzeniem scentralizowanego aparatu i mnożeniem stanowisk. Dobrą ilustrację daje tu powołane niedawno stanowisko „prezydenta Unii Europejskiej”; konia z rzędem temu, kto uznaje pana van Rompuya za swojego prezydenta! (o ile w ogóle kojarzy tę postać).
Ckliwe sny Europy
Z upływem czasu okazuje się, że czynniki, które spowodowały tak opłakane skutki w minionym stuleciu, wcale nie uległy „starciu” w ramach wspólnoty. Przeciwnie, im więcej problemów społecznych i ekonomicznych – tym śmielej nacjonalizmy i rasizmy (zwłaszcza wobec imigrantów) zaczynają wypływać na powierzchnię. Szczególny przykład stanowi Belgia, serce Unii Europejskiej, kraj wielu narodów i języków, niegdyś nazywany nawet „Europą w pigułce” – dziś dramatycznie rozdarty konfliktem pomiędzy Flamandami i Walonami, uniemożliwiającym nawet powołanie centralnego rządu. Właśnie nad przykładem Belgii trzeba się szczególnie pochylić: praktycznie zrealizowane są tam wszelkie warunki do funkcjonowania wspólnoty (zamożność, bezpieczeństwo socjalne, gwarancje praw mniejszości etc.) – a jednak ta wspólnota wcale nie funkcjonuje!
Co to oznacza? Poza wszystkimi innymi czynnikami, być może to, że nastąpiła zasadnicza zmiana w nas samych, zmiana polegająca na przyjęciu wszelkich wątpliwych zdobyczy oświecenia i XX stulecia tak mocno, że stanowią część naszej tożsamości. Czyż to właśnie „unarodowienie” świadomości nie ujawniło się na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku, kiedy po upadku imperium sowieckiego jedynym scenariuszem dla Europy Środkowo-Wschodniej stało się właśnie powstanie państw narodowych? Także takich, których nigdy dotąd nie było (Słowenia), albo takich, których tożsamość jest co najmniej niejasna (Mołdawia, Macedonia, Bośnia, w pewnym stopniu Czarnogóra, całkiem współcześnie Kosowo).
Bez żadnej przesady, nacjonalizm ciągle stanowi spoiwo i podporę państw europejskich. Sytuacja na wschodzie i południu Europy wyraźnie na to wskazuje. Przykładem jest także Zachód.
Gdyby nie świadomość nazistowskich korzeni tego stwierdzenia, zapewne niejeden Europejczyk zgodziłby się dziś z ideologiem Richardem Waltherem Darré, że podstawą wspólnoty, na przykład państwowej, jest Blut und Boden – „krew i ziemia”, czyli wspólna pamięć historyczna połączona z więzami pokrewieństwa oraz narodowe terytorium. Nawet dysponując tak mocnym aparatem nacisku, jaki stanowi Unia – trudno w takich warunkach myśleć o odrodzeniu dawnej naturalnej wspólnoty.
W chwili, gdy powstaje ten tekst, wydaje się, że zaistnienie faktycznej „różnorodności” w Europie, w takiej formie, jaką pamiętamy jeszcze z „ckliwego snu bukowińskiego” sprzed stulecia, jest niemożliwe. I ludzie inni (nasyceni innymi mitami, wyznający inne systemy wartości), i czasy inne, i unifikujące czy uniformizujące czynniki wpływające na rzeczywistość społeczną potężniejsze niż kiedykolwiek (mass media!). Zagłada najmniejszych grup postępuje. Jeszcze kilka-kilkanaście lat i choćby język dolnołużycki przejdzie do historii, tak jak przeszły już czy przechodzą do niej inne maleńkie kultury, choć wszystkie znajdują się w obrębie tak z pozoru uczulonego na mniejszości naszego kontynentu: Liwowie na Łotwie, Wotowie na pograniczu Estonii i Rosji, Ingryjczycy w Rosji, sefardyjscy Żydzi z Sarajewa, Niemcy koczewscy w Słowenii, Sasi w Siedmiogrodzie, Aromuni w Macedonii, Arboresze we Włoszech… Także na innych poziomach, choć deklarujemy sympatię do różnorodności, rychło okazuje się, że tak naprawdę nie jesteśmy na nią gotowi ani do niej dojrzali. Problemy gospodarcze w strefie euro dają sposobność do pyskówek, połączonych z wypominaniem historycznych zaszłości – vide „dialog” pomiędzy Grecją i Niemcami w połowie 2010 roku.
Nawet znani z poszanowania wielokulturowości Szwajcarzy bawią się grami komputerowymi, polegającymi na ostrzeliwaniu… minaretów, pnących się na tle Alp.
Na tle współczesności dawna Bukowina jawi się wyłącznie jako gród Kitież z ruskich bylin: dawno już zatonął w przepastnym jeziorze, choć jeszcze czasami – choćby podczas wertowania starych papierzysk – dobiega z oddali bicie jego dzwonów.