„Dziennik” wymierzył pocisk w „Katarynę”. Kula odbiła się o ścianę środowiska dziennikarskiego, osób skupionych wokół trzeciego sektora, blogerów i w końcu społeczeństwa obywatelskiego. Czy można powiedzieć, że ta niewdzięczna strzelanina ma swoje pozytywne skutki?
Raz jeszcze powracamy do tematu, który nie schodzi z
dyskusyjnych salonów od kiedy Dziennik opublikował pierwszy z serii
budzących kontrowersje artykułów w sprawie „Kataryny”.
Poruszamy sprawę ponownie, między innymi dlatego, że w tekście
znalazły się odniesienia do artykułów publikowanych na ngo.pl oraz
z powodu, iż dziennikarska niesolidność ugodziła w działania
trzeciego sektora w ogóle, za sprawą publikacji wskazującej na
rzekomo dwuznaczne motywy drzemiące w najsłynniejszej ostatnio
polskiej blogerce. Niepokojący jest również fakt, że zamiast
patrzenia na ręce władzy, co leży u podstaw misji zawodu,
dziennikarze gazety skierowali swoje ataki na jednostkę.
Dla jasności przypomnijmy sprawę. 22 maja na łamach
„Dziennika” pojawił się artykuł, w którym napisano: „Wiemy,
kim jest najsłynniejsza anonimowa blogerka Kataryna, która od lat
ostro ocenia dziennikarzy i władzę. Kiedy zadzwoniliśmy do niej, by
poinformować, że wiemy kim jest, ale bez jej zgody tego nie
ujawnimy, blogerka panicznie zaczęła unikać telefonów. Nie
odpowiada też na e-maile i SMS-y”.
W odpowiedzi na materiał „Kataryna” przysyłała do redakcji
sprostowania, które według obowiązującego prawa gazeta wydrukować
musiała. Dotyczyły one opisywanej już publikacji oraz kolejnego
artykułu „Dziennika”, czyli komentarza Cezarego Michalskiego
zatytułowanego „Utracona część Kataryny”. Publicysta podtrzymywał w
nim wersję, że „Dziennik” stoi na straży anonimowości blogerki
pisząc: „Niech się Kataryna nie boi i tak nie ujawnimy jej
tożsamości, nie w momencie, kiedy procesem grozi jej Czuma-syn, za
krytyczne wypowiedzi na blogu pod adresem Czumy-ojca. W tej sprawie
jesteśmy po tej samej stronie”.
Jednakże dalej „Kataryna”, która nigdy w swojej blogerskiej
twórczości nie pokusiła się o sformułowania rodem z osiedlowego
krawężnika, a jej internetowe wypowiedzi cytowane były przez
szanowane polskie tytuły prasowe, została wrzucona do worka
„anonimów, radykałów, antykomunistów, niepodległościowców”. Wszyscy
oni „tłukąc w klawisze na poddaszu czy w biurze przeżywają
swoją wolę mocy, dopóki nie usłyszą krzyku szefa albo wołania żony
czy mamy przypominających o obowiązku wyniesienia śmieci albo
wyprowadzenia pieska”.
Na tym jednak sprawa się nie zakończyła. W kolejnych odsłonach
konfliktu, „Dziennik” opublikował komentarz Redaktora Naczelnego,
Roberta Krasowskiego zatytułowany „List otwarty do obrońców
Kataryny”, w którym autor wyraził swoje zdanie o komentujących
sprawę internautach. Do druku trafił także artykuł Marty
Stremeckiej. Wicenaczelna gazety podkreśla zwycięstwo swojego
tytułu w wojnie dziennikarstwa prasowego nad internetowym.
Wyjaśniała też, że gazeta nie szantażowała „Kataryny”, a takie
stwierdzenie było swoistym wymysłem agresywnych blogerów,
„Gazety.pl” i „Rzeczpospolitej”. Stremecka w odpowiedzi wszystkim
obrzucającym błotem „Dziennik”, przytoczyła, w jaki sposób
dziennikarka jej gazety kontaktowała się z Kataryną: „Zostaje
wysłany słynny SMS zwany przez internautów szantażem. "Dziennik"
pisze w nim do Kataryny, że wie, kim jest, że chcielibyśmy, by się
ujawniła na naszych łamach. Piszemy jej też, że wiemy, że inna
redakcja zna jej dane. Piszemy też wyraźnie, że jeśli się nie
zgodzi, my jej danych nie udostępnimy”.
Autorka nie zacytowała jednak treści SMS-a, którego „Kataryna”
zdecydowała się upublicznić: „Pani Katarzyno bardzo proszę o
poważne rozważenie naszej propozycji. Nie chcemy bezpardonowo
ujawniać Pani tożsamości i iść na rękę Czumom. Wolimy by zgodziła
się Pani na ten coming out na Pani warunkach włącznie z
zatrudnieniem Pani jako naszej publicystki. Ale proszę nas
zrozumieć to "frustrujące wiedzieć i nie móc napisać". Wiem, że
Pani tożsamość zna Fakt a przez nich nie zostanie Pani tak dobrze
potraktowana - proszę tego nie traktować jako szantażu. Naprawdę
nie chcemy Pani skrzywdzić”.
Nie wydaje się, by przytoczona platforma wymiany „uprzejmości”
pomiędzy „Dziennikiem”, a „Kataryną” mogła mieć jakieś jasne
strony. A jednak. Oddźwięk, który wzbudziła pokazuje, że całe
zajście zmusiło do dyskusji najrozmaitsze kręgi społeczne, co
świadczy o tym, że społeczeństwo nie pozostało obojętne wobec
dziennikarskiej nierzetelności.
w sprawie rozliczalności władz państwowych i mediów oraz
sytuacji, w której postawiona została jednostka tj. Kataryna. W
oświadczeniu tym, jak słusznie zauważają autorzy, pada pytanie
dlaczego „Dziennik” nie skierował swoich publikacji w celu
sprawdzenia działań ministra Czumy, a wymierzył atak przeciwko
blogerce? Oświadczenie podkreśla także kolejny aspekt całego
zamieszania:
W Artykule 14 Konstytucji RP czytamy, że „Rzeczpospolita Polska
zapewnia wolność prasy i innych środków społecznego przekazu”. Z
kolei Artykuł 31 mówi, że „każdy jest obowiązany szanować wolności
i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego
prawo mu nie nakazuje”. Artykuł 51 mówi o tym, że „nikt nie może
być obowiązany inaczej niż na podstawie ustawy do ujawniania
informacji dotyczących jego osoby”. Na koniec zaś czytamy Artykuł
54, który daje prawo do prowadzenia blogów i innych form wyrażania
opinii: „Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów
oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji”.
Tutaj się zatrzymajmy. Anonimowość „Kataryny” jest w tym
wypadku chroniona prawem. W jego świetle, jeśli zostałyby naruszone
przepisy, do administratora Salonu24, gdzie publikowała „Kataryna”
mogłyby zapukać służby mundurowe, a ten zobowiązany byłby do
ujawnienia jej danych.
– Kataryna miała prawo do pisania pod pseudonimem, tak samo
jak Maciej Słomczyński miał prawo pisać swoje kryminały pod
pseudonimem Joe Alex – trafnie porównał w programie Tomasza Lisa,
Tomasz Raczek. – Anonimowość podyktowana jest zazwyczaj wieloma
czynnikami – dodał. Z tego, jakie czynniki wpłynęły na anonimowość
wpisów „Kataryny” każdy sprawę sobie zdaje, a i ona sama
niejednokrotnie o tym pisała, co obrazuje między innymi przytoczony
już powyżej cytat z bloga „Kataryny”.
Obojętne na sprawę nie pozostały także na szczęście kręgi
dziennikarskie. Poza samymi publicystami, w sprawie wypowiedziała
się również Rada Etyki Mediów i Stowarzyszenie Dziennikarzy
Polskich, które zapowiedziało wystosowanie oficjalnego stanowiska w
tej sprawie. – Do tej pory zaplanowaliśmy posiedzenie Rady
Konsultacyjnej Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Nie chcemy
zastępować Rady Etyki Mediów w tej kwestii, ale na pewno przyjrzymy
się jej pod kątem prawnym – powiedziała nam w rozmowie
telefonicznej Krystyna Mokrosińska, prezes SDP.
1 czerwca, w Centrum Prasowym na Foksal w Warszawie
odbyła się także zorganizowana przez SDP i CWMP debata „Co wolno
Katarynie, a co wolno Dziennikowi”. Głównym przedmiotem dyskusji
stały się rozważania o prawach blogerów do publikacji swoich
komentarzy wobec otaczającej ich rzeczywistości. Jak powiedziała
nam Krystyna Mokrosińska, ona sama chętnie podpisałaby rekomendację
do SDP niektórym autorom blogów, bo widzi wśród nich wielu
uzdolnionych publicystów.
Tym samym pojawia się kolejny plus całej sprawy, czyli fakt,
że „afera Kataryny” wywołała dyskusję o prawach internautów i
zapisach w prawie prasowym, co miejmy nadzieję, także wyjdzie na
dobre.
Cała strzelanina ma zatem swój happy end. Dla społeczeństwa
oczywiście. Dziennikarze dyskutuję o etyce, internauci zaczynają
walczyć o swoje prawa, „Kataryna” ma rzesze obrońców poczynając od
forumowiczów, przez publicystów i komentatorów telewizyjnych, po
swoje NGO-wskie środowisko. Pozostaje niestety nutka niesmaku, że
wszystko to stać się musiało kosztem jednostki oraz ubolewanie, że
„Kataryna” już nie będzie mogła pisać anonimowo.
Źródło: inf. własna