LEWANDOWSKI: Cały świat finansuje kulturę z podatków. Ale czy ktoś płacąc podatki, zapłacił za dany koncert, który odbywa się określonego dnia? Czy zapłacił za konkretną wystawę? Nie.
Przysłuchuję się dyskusji dotyczącej otwartych zasobów publicznych i ze zdumieniem słyszę powtarzający się postulat, który brzmi: jeśli utwory artystyczne powstają dzięki finansowaniu publicznemu, to powinny być dostępne nieodpłatnie, ponieważ należą do podatników, czyli obywateli. Czy ktoś płacąc podatki, zapłacił za dany koncert, który odbywa się określonego dnia? Czy zapłacił za konkretną wystawę? Nie. Nie zapłacił. Takie hasła wywołują tylko chaos informacyjny. I brzmią bardzo populistycznie. Cały świat finansuje kulturę z podatków, bo inaczej wiele dzieł by nie powstało, a właśnie kultura buduje naszą tożsamość narodową i wyznacza miejsce w świecie. Moim zdaniem powinniśmy się zastanawiać nad skutecznym udostępnianiem kultury w społeczeństwie informacyjnym zgodnie z obowiązującym prawem: polskim i unijnym. Takie powiązanie: nasze podatki – nasza kultura, spycha całą dyskusję na boczny tor.
Uporządkować pojęcie, czym jest zasób publiczny
Ale zacznijmy od początku. Mówienie o zasobach publicznych jako jakiejś jednolitej całości jest nieporozumieniem. Nie można jednakowo traktować zasadniczo różnych obszarów. Materiały urzędowe, zasoby wiedzy i nauki, edukacja, działalność artystyczna i kultura, to różne światy. Trzeba je rozdzielić. Po pierwsze – informacja publiczna służy funkcjonalnym potrzebom społecznym. Oczywistością jest więc, że dostępne powinny być mapy, opinie ekspertów, wyniki badań urzędowych, statystyki, dokumenty urzędowe powstałe na zamówienie publiczne. Ale już z zasobami naukowymi jest inaczej. Dlaczego? Szerokie udostępnianie badań naukowych, których skutkiem mogą być jakieś dobra własności przemysłowej – na przykład wynalazek o zdolności patentowej – to bardzo niefortunny pomysł. Ktoś od razu z tego skorzysta i to nie musi być ktoś z Polski. Nauka i własność przemysłowa to dziedziny, na których Stany Zjednoczone zbudowały swoją potęgę. Oczywiście w nauce, w zasobach wiedzy są olbrzymie obszary nadające się do powszechnego udostępnienia, także na potrzeby edukacyjne. Nie może to się jednak stać automatycznie i tylko dlatego, że nauka jest „utrzymywana” z pieniędzy publicznych.
Co do kultury. Po pierwsze – udostępnijmy w domenie publicznej to, co nie jest już w tym momencie chronione prawem autorskim. To jest przecież olbrzymi zasób! Cyfryzacja samych tych dóbr, to wielka praca dla instytucji, które te zbiory posiadają, na kilkanaście lat. I nie wiem nawet, czy Polskę na to obecnie stać. W tym przypadku mogą być jednak także wątpliwości. Posłużę się przykładem nut. Nuty (fizyczne materiały nutowe) dawno nieżyjących kompozytorów są własnością określonych firm, bibliotek, organizacji, a nawet osób. Żeby zatem orkiestra mogła zagrać dokładnie dany utwór, trzeba te nuty „wynająć” i zapłacić. To dotyczy Bacha, Mozarta, Beethovena i innych. Na całym świecie to jest po prostu interes. Także polskie orkiestry, wynajmując nuty należące np. do Austriaków, muszą za nie zapłacić. Tymczasem my chcielibyśmy wrzucić je nieodpłatnie do internetu? A co z polskimi wydawcami muzycznymi? Moim zdaniem, należy odrębnie przyjrzeć się różnym dziedzinom kultury (muzeom, bibliotekom, instytucjom artystycznym) i z udziałem ekspertów w nich pracującym zastanowić się, jak trafić z ich zbiorami pod strzechy drogą sieciową. Tak, aby nie wyrządzić im szkody, ich interesom, bo często „żyją” ze swoich zbiorów.
Powrót do PRL?
Prawdę mówiąc rozmowa o otwieraniu zasobów kultury w kształcie z projektu założeń ustawy, jest już bezprzedmiotowa. Minister Boni na spotkaniu z twórcami i w oświadczeniach publicznych wyraźnie stwierdził, że zasoby kultury zostaną z projektu wyłączone. Ale jeśli ktoś pyta: nie wyobrażam sobie, aby udostępnianiem tych zasobów miała zajmować się jakaś organizacja państwowa. I żeby w jej rękach znalazły się także możliwości ekonomicznej eksploatacji tego zasobu. To pachniało PRL-em. Oczywiście, czym innym jest udostępnienie koncertu w internecie w tzw. streamingu, dla tych, którzy chcieliby oglądać z innego miejsca niż sala koncertowa, a czym innym handlowanie prawami autorskimi i pokrewnymi do tego koncertu. To udostępnienie równoczesne już dziś robią liczne instytucje kultury w ramach obecnych rozwiązań prawnych.
Embargo nie jest rozwiązaniem
Podobnie pomysłem z innej bajki, a rzeczywiście innego świata, jest embargo, które na określony czas ograniczałoby prawa do wykorzystywania danego utworu. Rozmawiałem kilka dni temu z jednym z wybitnych autorów tekstów. Jego piosenki, które powstały 20 lat temu i wcześniej, ostatnio zaczęły znów być śpiewane, grane, zaczęły żyć nowym życiem. Gdyby embargo weszło, ten autor nic by z tego, co napisał, nie miał. Z twórczością nie dzieje się tak, że ona jest „czynna” i w obiegu przez określony czas. Ona żyje wielokrotnie dopiero po śmierci autora.
Oczywiście wiem, że dostęp do kultury będzie się przesuwał do świata cyfrowego. Nie znamy jednak jeszcze możliwych modeli biznesowych w świecie cyfrowym. Musimy świat cyfrowy obserwować, szukać rozwiązań, bo te obecnie najbardziej rozpowszechnione biją ludzi kultury po kieszeni, same na jej obecności w sieci zarabiając krocie. Amerykanie testują cyberprzestrzeń najdłużej i najlepiej. Co chwile słyszymy o jakimś nowym legalnym pomyśle na biznes internetowy. Tam jest jednak nieco inny rynek cywilno-prawny, rynek umawiania się. Państwo niczego sztucznie nie kreuje, a jednocześnie pilnuje interesów twórców i właścicieli praw autorskich, egzekwując surowo prawo, powołując organizacje kontrolujące naruszenia prawa autorskiego.
Źródło: informacja wł. ngo.pl