FRĄCZAK: Urzędnicy nie powinni angażować się społecznie, jeśli jedynym powodem jest łatwiejszy dostęp do wspólnotowego majątku.
Na początek trochę historii. Budownictwo szkół w II Rzeczypospolitej poczyniło wyraźne postępy m.in. dzięki „wysiłkowi Towarzystwa Popierania Budowy Publicznych Szkół Powszechnych, które w końcu lat trzydziestych wpłacało co roku na budowę szkół kwoty w wysokości zbliżonej do funduszów państwowych przeznaczonych na ten cel” (S.Mauersberg, "Oświata" w: "Polska Odrodzona 1918-1939", Wiedza Powszechna, Warszawa 1982, s. 582).
Otóż, nie ma nic złego w tym, że obywatele chcą wspomagać instytucje, które działają na ich rzecz. Jednak jest pewne „ale”. Obywatele sami tego powinni chcieć. Dodałbym tu też drugie „ale”: wspierane instytucje powinny rzeczywiście działać na rzecz obywateli i pod ich kontrolą.
Pytanie, czy obywatele chcą? Moim zdaniem: nie, może poza wyjątkiem szkół i przedszkoli (co również odbywa się najczęściej w drodze drobnego szantażu rodziców). Jaki jest zatem problem z powstawaniem organizacji-córek? Taki, że notorycznie łamie się podstawowe zasady życia społecznego.
Po pierwsze, to mylenie funkcji
Obywatele powinni być równi wobec prawa, ale nie w każdej sytuacji. Oczywiste jest, że każdy ma prawo do prywatności, ale dla nikogo (może poza bezpośrednio zainteresowanymi) nie jest dziwne, iż np. prywatność osób publicznych podlega słabszej ochronie prawnej.
Podobnie jest z prawem do działalności obywatelskiej urzędników, kiedy zakładają organizację-córkę. Oczywiście mają prawo do zrzeszania się, ale to prawo jest ograniczone ich obowiązkami pracowniczymi. Podpisali (oczywiście pośrednio) „umowę o pracę” z mieszkańcami, którzy stanowią wspólnotę samorządową, i tak jak inni pracownicy – w ramach swoich obowiązków – powinni wykonywać swoje zadania. Żadnym argumentem na rzecz założenia podległej urzędowi organizacji nie jest fakt, że urzędnicy mają niskie pensje. Jeśli nie są w stanie wykonać tego, do czego się zobowiązali, mogą złożyć wymówienie.
Nie powinni natomiast angażować się społecznie, jeśli jedynym powodem jest łatwiejszy dostęp do wspólnotowego majątku (sal, komputerów, itp.). Zadaniem administracji jest przypilnować, aby urzędnicy i osoby im podległe nie miały uprzywilejowanej pozycji jeśli chodzi o działalność społeczną.
Rzymska zasada mówi, że nie powinno się być sędzią we własnej sprawie. Ma ona znaczenie również w debacie o organizacjach-córkach: pracownik nie może przecież do końca obiektywnie ocenić potrzeb instytucji, w której jest zatrudniony. Nawet w krańcowej sytuacji nie będzie za zlikwidowaniem niepotrzebnego a swojego miejsca pracy.
W podległych organizacjach może dochodzić do wielu innych nieoczywistych sytuacji. Czy nie będzie konfliktem interesów fakt, że pracuje się w godzinach pracy, na publicznym sprzęcie, aby zdobyć dodatkowe dofinansowanie, które zostanie wypłacone pracownikom w formie zewnętrznych wynagrodzeń?
Kłopotem jest również nieprzejrzystość. To, co jest zaletą działania organizacji pozarządowej (korzystanie ze środków z różnych źródeł), zazwyczaj okazuje się wadą instytucji publicznej. System konkursowy, w którym decyzje zapadają w urzędzie nadzorującym z jednej strony konkurs, a z drugiej działanie własnej organizacji-córki, musi budzić poważne wątpliwości.
Po trzecie, brak kontroli
Powtarzam: nie mam nic przeciwko temu, aby dom kultury czy biblioteka zorganizowała zbiórkę publiczną na swoją działalność. Obywatele mogą portfelem zagłosować, czy ten pomysł im się podoba czy nie. Ale co mają zrobić obywatele, gdy samorząd powierza swojej niewydolnej instytucji spore sumy publicznych pieniędzy na pensje, a równie spore sumy niepublicznych pieniędzy zdobywa na równie niepotrzebne zdaniem wielu działania? Nic. Co więcej, muszą słuchać jak w tej czy innej gminie wspiera się aktywność obywatelską przekazując odpowiednie kwoty organizacjom pozarządowym. W ten sposób podtrzymuje się sztucznie funkcjonowanie niewydolnego systemu, którego upadek mógłby się okazać dla aktywności obywatelskiej początkiem nowej ery.
Źródło: inf. własna ngo.pl