Pytanie czy organizacje-córki przy placówkach budżetowych to coś złego zależy od punktu widzenia. Jednak zanim spróbuje sformułować własne zdanie, chcę podkreślić, że jest to problem, z którym sektor boryka się nie od wczoraj.
Historia problemu
„Pozostaje jednak pytanie, czy nie lepiej byłoby, aby fundacje tworzyły (lub przejmowały) szpitale, szkoły, muzea. Wspieranie placówek budżetowych środkami społecznymi w dużym stopniu zaciera różnicę między tym, co wykonuje państwo w ramach swoich obowiązków, a tym, co robią sami obywatele. Z drugiej strony, pozorna komercjalizacja usług w placówkach budżetowych (które z uwagi na działalność społeczną i wykorzystanie państwowej infrastruktury muszą mieć mniejsze koszty własne) uniemożliwia zdrową konkurencję i w ostatecznym rozrachunku hamuje przemiany strukturalne w służbie zdrowia, oświacie, kulturze. A przecież efektem tych zmian powinien był podział w sferze usług: na placówki budżetowe, społeczne (finansowane w dużej mierze z pieniędzy pozabudżetowych) i prywatne. I znów wina niejasnego podziału ról nie leży po stronie fundacji, lecz po stronie ułomnego systemu instytucji publicznych. Fundacje ratując budżetowe zakłady, których państwo ciągle nie jest w stanie utrzymać na przyzwoitym poziomie, występują jakby przeciw sobie, narażając się na kolejne zarzuty i pomówienia”.
Sytuacja się o tyle zmieniła, że organizacje nie są już wykorzystywane do komercjalizacji działań (wiele z placówek pobiera już opłaty w ramach swoich działań, a komercjalizacja szpitali traktowana jest w ogóle przez rząd jako panaceum na problem służby zdrowia). Teraz organizacje potrzebne są po to aby dofinansować – w dużej mierze niesprawne – instytucje. Jednak istota problemu pozostaje niezmieniona. Publiczne placówki nie są w stanie w obecnej formie sensownie działać finansowane jedynie z pieniędzy budżetowych. I pytanie czy obywatele – nie mając wpływu na to co się dzieje z pieniędzy z ich podatków – mają dodatkowo wspierać te często źle działające instytucje? Są argumenty. Jeśli zamkniemy domy kultury, biblioteki to kultura zniknie z wielu miejsc na mapie Polski. Pytaniem jest – moim nie bezzasadne – czy tam gdzie są te placówki kultura nie funkcjonuje tylko formalnie. Że może zamiast udawać, że się robi kulturę, chroni czytelnictwo lepiej te pieniądze – które idą w dużej mierze na wydatki stałe (czynsze, ogrzewanie, etaty) – sobie darować. Choć przecież wystarczyłoby te pieniądze (i budynki) mądrze oddać organizacjom i jestem przekonany, że efektywność byłaby w skali globalnej nieporównywanie większa.
Oddać obywatelom co obywatelskie
Nie ma nic złego w tym, że obywatele chcą wspomagać instytucje, które działają na ich rzecz. Jednak jest pewne ale. Obywatele sami tego powinni chcieć. Dodałbym tu tez drugie ale (te instytucje powinny rzeczywiście działać na rzecz obywateli i pod ich kontrolą), ale może lepiej zaufajmy obywatelom i dajmy im samym zadecydować. Trochę historii? Np. Budownictwo szkół w II Rzeczypospolitej poczyniło wyraźne postępy m.in. dzięki „wysiłkowi Towarzystwa Popierania Budowy Publicznych Szkół Powszechnych, które w końcu lat trzydziestych wpłacało co roku na budowę szkół kwoty w wysokości zbliżonej do funduszów państwowych przeznaczonych na ten cel” (za: Mauersberg S. Oświata w: Polska Odrodzona 1918-1939 Wiedza Powszechna Warszawa 1982 s. 582). Więc jeśli obywatele chcą to powinni móc. Pytanie czy obywatele chcą? Moim zdaniem nie, może poza wyjątkiem szkół i przedszkoli (i to tez najczęściej na zasadzie drobnego szantażu). Więc jaki jest problem? Taki, że notorycznie łamie się podstawowe zasady życia społecznego:
Po pierwsze mylenie funkcji
Obywatele powinni być równi wobec prawa, ale nie w każdej sytuacji. Oczywiste jest, że każdy ma prawo do prywatności, ale dla nikogo (może poza bezpośrednio zainteresowanymi) nie jest dziwne, iż np. prywatność osób publicznych podlega słabszej ochronie prawnej. Podobnie jest z prawem do działalności obywatelskiej urzędników. Oczywiście mają prawo do zrzeszania się, do aktywności społecznej, ale to prawo jest w jakimś sensie ograniczone ich obowiązkami pracowniczymi. Podpisali (oczywiście pośrednio) umowę o pracę z mieszkańcami, którzy stanowią wspólnotę samorządową, i tak jak inni pracownicy – w ramach swoich obowiązków – powinni wykonywać swoje zadania. Nie jest żadnym argumentem, że mają niskie pensje. Mają wykonać to do czego się zobowiązali albo złożyć wymówienie. Jeżeli chcą robić coś dodatkowo to tylko im chwała. Ale nie w sytuacji, gdy powodem jest łatwiejszy dostęp do wspólnotowego majątku (sal, komputerów, itp). Zadaniem administracji jest przypilnować, aby urzędnicy i osoby im podległe nie miały uprzywilejowanej pozycji nawet jeśli chodzi o działalność społeczną.
Po drugie konflikt interesów
Stara rzymska zasada mówi „Nemo iudex in causa sua”. To, ze nie powinno się być sędzią we własnej sprawie w działalności społecznej ma wielorakie zastosowanie, ale w tym wypadku mówi tylko o tym, że pracownik może nie do końca obiektywnie oceniać potrzeby instytucji w której jest zatrudniony. W krańcowej sytuacji może nie być za zlikwidowaniem niepotrzebnego miejsca pracy. Jest jednak wiele sytuacji nie tak oczywistych. Czy przy ocenie potrzeby jakichś działań nie zadecyduje fakt, że dokładają one pracy stałym pracownikom? A wspomnijmy tylko o konflikcie interesów gdy pracuje się w godzinach pracy, na publicznym sprzęcie aby zdobyć dodatkowe dofinansowanie, które zostanie wypłacone pracownikom w formie zewnętrznych wynagrodzeń.
Po trzecie nieprzejrzystość
Przy takich działaniach, gdzie pracownicy instytucji są jednocześnie działaczami społecznymi, a działania z pieniędzy publicznych mieszają się z pieniędzmi, które też są publiczne, ale przechodzą przez „prywatną” instytucję jaką w tym wypadku jest organizacja pozarządowa nie sprzyja transparentności. To co jest zaletą działania organizacji pozarządowej (mieszanie środków z różnych źródeł) zazwyczaj okazuje się wadą instytucji publicznej, a system konkursowy, w którym decyzje zapadają w urzędach nadzorujących pracę instytucji przy których działają organizacje-córki musi tu budzić poważne wątpliwości.
A pamiętajmy, że w całym tym „procederze” udział społecznej kontroli jest żaden. Nie mam nic przeciw aby dom kultury czy biblioteka zorganizowała zbiórkę publiczną na swoja działalność. Obywatele mogą portfelem zagłosować czy ten pomysł im się podoba czy nie. A co mają zrobić gdy samorząd swojej niewydolnej instytucji, która wydaje spore sumy publicznych pieniędzy na zbędne zdaniem mieszkańców pensje i niewykorzystane lokale publiczne przekazuje dodatkowe środki na równie niepotrzebne zdaniem wielu działania? Nic. Co więcej muszą słuchać jak w tej czy innej gminie wspiera się aktywność obywatelska przekazując odpowiednie kwoty organizacjom pozarządowym. Do tego w ten sposób podtrzymuje się sztucznie funkcjonowanie niewydolnego systemu, którego upadek mógłby się okazać dla aktywności obywatelskiej początkiem nowej ery.
PS. Ostatnio poszedłem do biblioteki w jednym z miasteczek Mazowsza, aby dowiedzieć się czegoś o działających tam w roku 1915 Komitecie Obywatelskim. Piękny budynek przy rynku, dwa pietra, trzy pracownice (tyle widziałem, ale musiało być ich więcej), które siedziały w pustych salach bibliotecznych i pani dyrektor, która nawet pofatygowała się na górę aby wydać polecenia wydania mi jednej książki (w której nic nie było). Jeżeli ktoś twierdzi, ze tej instytucji potrzebne są dodatkowe środki aby mogła ona działać na rzecz lokalnej społeczności to nie uwierzę.
Źródło: inf. własna ngo.pl